„Go Home, Polish” powstaje w trakcie wędrówki z Cardiff do Świebodzic
fot. Michał Iwanowski
Michał Iwanowski, polski fotograf mieszkający na co dzień w Walii, wyruszył w kwietniu w pieszą podróż przez osiem krajów Europy (Walia, Anglia, Francja, Belgia, Holandia, Niemcy, Czechy, Polska) w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie: gdzie jest dom?
fot. Michał Iwanowski
Gdzie pan teraz jest?
– W Dreźnie i bardzo się z tego powodu cieszę, bo choć upał jest trudny do zniesienia, to przynajmniej wielu ludzi mówi tu po angielsku. Jestem już bardzo blisko celu, dzieli mnie od niego ok. 200 km w linii prostej, czyli najpewniej ok. 250 km właściwej drogi, bo w tym projekcie nie ma prostych rozwiązań.
Dlaczego pieszo? Są chyba prostsze sposoby dotarcia z Walii do Polski.
– Rower czy samochód są dobre w szybkim przemieszczaniu się, ale nie w komunikacji międzyludzkiej. Po prostu człowiek porusza się nimi zbyt szybko. Podobno prędkość myślenia i chodzenia są bardzo zbieżne. Dlatego dla mnie wybór był oczywisty. Idąc, spotykam ludzi, a to jest kluczowy element mojego projektu.
Czy „Go Home, Polish” to projekt dokumentalny, czy artystyczny?
– Łączę obie dziedziny. Studiowałem fotografię dokumentalną, ale na pewno nie czuję się fotoreporterem. Mój projekt nie jest reporterski, to bardziej moja interpretacja świata. Rzeczywistość nie jest jednostronna, chociażby ludzie patrzący na to samo drzewo widzą je inaczej. Mnie interesują właśnie te różne perspektywy osób, które spotykam.
fot. Michał Iwanowski
Jak rodzina i bliscy zareagowali na pomysł przejścia na piechotę z Walii do Polski?
– Mama najbardziej się martwiła, że sobie pozdzieram stopy lub stanie mi się coś gorszego. Bliscy mnie wspierają. Mój brat zapowiedział, że ostatni dzień chce przejść razem ze mną. Natomiast moi przyjaciele i znajomi z Wielkiej Brytanii są bardzo zaangażowani, bo jest to dla nich ważny temat. Brexit dotyka nie tylko imigrantów, ale przede wszystkim Brytyjczyków, którzy nie chcieli wyjść z Unii Europejskiej, a teraz utknęli na tym statku. Nie mają wyboru i się martwią, dlatego mój projekt ich interesuje.
Inspiracją do projektu był napis na murze „Go Home, Polish”. W trakcie tej trwającej od kwietnia wędrówki dało się odczuć, że to nie tylko pojedynczy napis, lecz panująca w Europie Zachodniej ogólna tendencja niechęci do imigrantów?
– Negatywnych reakcji było bardzo niewiele, co mnie bardzo zdziwiło. Na co dzień czytam wiadomości, śledzę, co ludzie piszą na Facebooku i widzę wypełnione jadem komentarze, więc szykowałem się na trudne konfrontacje. Zakładałem, że będzie ciężko, bo szedłem m.in. przez wschodnią Anglię, gdzie im bliżej portu w Dover, tym więcej osób popierających Brexit. Tymczasem w Wielkiej Brytanii spotkałem raptem jedną osobę, która dała mi do zrozumienia, że przez imigrantów jej syn ma kłopoty ze znalezieniem pracy. Przed tygodniem pewien Niemiec przepędził mnie sprzed swojej działki, gdzie chciałem zrobić zdjęcie stojącym tam trzem strachom na wróble, ale to była raczej groteskowa sytuacja. Dzięki tej wyprawie na nowo zachwyciłem się ludźmi, czego jeszcze do niedawna bym się po sobie nie spodziewał.
fot. Michał Iwanowski
Trasa została dokładnie zaplanowana, czy to codzienna improwizacja?
– Narysowałem na mapie linię prostą łączącą Cardiff i Świebodzice. Wyszło ok. 1600 km. Każdy kolejny cel planuję z dnia na dzień. Wyruszyłem z Cardiff, a kolejne duże miasta na mojej trasie to: Reading, Dover, Calais, Dunkierka, Gandawa, Bruksela, Maastricht, Kolonia, Erfurt, Drezno, Jelenia Góra i Świebodzice. Wielka Brytania, Francja, Belgia, Holandia, Niemcy, Czechy i Polska. Całą trasę przemierzam pieszo – z jednym wyjątkiem. Wnioskowałem o możliwość skorzystania z przejścia technicznym tunelem pod kanałem La Manche, ale nie dostałem odpowiedzi. Musiałem więc skorzystać z promu. Specjalnie wybrałem noszący nazwę „Spirit of Britain” (Duch Wielkiej Brytanii).
Pokonuję po ok. 20-25 km dziennie. Jako minimum założyłem sobie 18 km, ale staram się robić więcej, aby później móc dwa dni odpocząć. Wieczorem siadam z laptopem i szukam noclegów. Zwłaszcza teraz jest to trudne, bo są wakacje, a moja trasa wiedzie przez góry czy parki narodowe. Zdarza się, że w promieniu 50 km nie ma miejsc noclegowych, to wtedy korzystam ze swojego ekwipunku, który mam w plecaku. Choć w Niemczech nielegalne jest takie spanie „na dziko”, to już kilka nocy tak spędziłem. Poza tym muszę zrobić pranie, coś zjeść, obrobić pliki, wykonać ich kopie, przygotować plan i przede wszystkim porozmawiać z ludźmi oraz zrobić zdjęcia.
Mój projekt jest finansowany przez walijskie ministerstwo kultury (Arts Council of Wales). Dostałem pieniądze na podróż, dwie wystawy oraz film dokumentalny, który tworzy mój kolega Ian Smith, współpracujący od lat z BBC.
Ile osób zapytał pan już „gdzie jest dom”? W jakich okolicznościach pada to pytanie?
– Jestem dość nieśmiały i te sytuacje po prostu się wydarzają, nie wymuszam ich. Ludzie często sami się mną interesują, podchodzą, pytają, bo są ciekawi nieznajomego przybysza w ich wiosce. Nawiązuje się rozmowa, a z nich staram się wyłuskać bardzo ludzkie, mądre doświadczenia, bo w nich jest odpowiedź na moje pytanie. Ta odpowiedź jest bardzo złożona, nie ma jednej konkretnej. Nie wiem, ilu ludzi już o to zapytałem, ale wydaje mi się, że ponad stu, bo przynajmniej raz dziennie to pytanie pada.
fot. Michał Iwanowski
Nagrywa pan te rozmowy, notuje?
– Robię sporo jednozdaniowych notatek w telefonie, poza tym mam bardzo dobrą pamięć. Gdy przeglądam zdjęcia, to buduję sobie większe zdania, ale też nie do każdej historii, bo nie wszystkie wzbogacają projekt. Naprawdę ważnych, które wykorzystam, wcale nie ma tak wiele. Mam bardzo dobrą koleżankę, która jest pisarką i dla siebie nagrywamy takie miniaudycje. Dwa razy dziennie wysyłam jej swoje 10-minutowe wrażenia, ona to odsłuchuje i nagrywa własne. Tam te szczegóły są zapisane, to będzie pomocne na późniejszym etapie projektu.
Co będzie produktem końcowym projektu? Każdemu rozmówcy robi pan zdjęcie?
– Typowych portretów nie robię prawie wcale. Nie chcę pójść na łatwiznę i po prostu przedstawić historii ludzi pokazanych na zdjęciach. Fotografie powstają na podstawie opowieści, które usłyszę. Część opisowa to konteksty i impresje. Obie części będą ze sobą współgrały. Chcę, aby widz użył wyobraźni, patrząc na neutralne w pewien sposób obrazy, żeby zobaczył w nich te historie.
Robię za to dużo autoportretów. Chcę pokazać, że dany pejzaż jest mój, niezależnie w jakich funkcjonuje granicach państwowych. Dla mnie wartością jest bycie człowiekiem, częścią systemu naturalnego. Przez te krajobrazy pokazuję swoją prawdziwą przynależność, prawdziwy dom, który jest ważniejszy niż granice.
Zwieńczeniem wyprawy będą dwie wystawy, które 21 września zostaną otwarte w Warszawie i Caernarfon w Walii. Powstanie też wspomniany film, który najpewniej trafi do internetu, może też na festiwale krótkich form. Myślę też o książce, mam nawet wydawcę, ale napiszę ją tylko wtedy, jeśli uznam, że zebrany materiał się do tego nadaje.
fot. Michał Iwanowski
Znalazł pan już swoją odpowiedź na pytanie „gdzie jest dom”?
– Chyba dopiero jak siądę do zebranego materiału na spokojnie, to będę mógł dokładnie na nie odpowiedzieć. Oczywiście zbierając historie ludzi, jakoś sam na nie sobie odpowiadam. Dom to dla mnie coś nieuchwytnego. Potrafię to opisać, ale nie umiem wskazać na mapie. To bardziej stan emocjonalny.
Bardzo bliska jest mi opowieść pani Ursuli, którą spotkałem w zachodnich Niemczech. Wioska, w której mieszkała w dzieciństwie, tuż po wojnie znalazła się pod wodą, bo w okolicy zbudowano tamę. Gdy miała 70 lat, jej dorosłe dzieci zabrały ją nad tę tamę, aby pokazała im, gdzie jest jej dom. Stała na brzegu, oczy jej się zaszkliły i wskazała palcem dokładne miejsce. Dzieci weszły do jeziora i popłynęły we wskazane miejsce. Nie widziały żadnego budynku, ale zapewniały, że to był bardzo intensywny moment. Fizycznie odczuwały coś, do czego nie da się wejść, dotknąć czy zobaczyć. Znalazłem tę tamę i wracałem nad nią trzy razy, w dzień i w nocy. Ciągnęło mnie tam. Postawiłem aparat na brzegu, wskoczyłem do wody i zrobiłem zdjęcie, jak pływam nad domem ukrytym gdzieś głęboko. Woda jest tam bardzo czysta, ale nawet przy pomocy drona nie udało nam się uchwycić tam żadnych konturów budynków. Oczywiście można wynająć nurka, ale to trochę jak wyprawa na Titanica… Ta „Atlantyda” jest około 100 km na wschód od Kolonii, ludzie jeżdżą tam na kempingi.
Gdzie po Brexicie będzie pański dom?
– W Cardiff. Mam tam pracę i przyjaciół, nie chcę nic zmieniać. Gdy obudziłem się następnego dnia po referendum, to przez myśl przeszło mi, że spakuje się i wrócę do Polski. Jednak nie chcę wracać, teraz bardziej niż kiedykolwiek. Wśród moich znajomych są osoby, które głosowały za wyjściem Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej. Nawet mężczyzna, od którego wynajmuję mieszkanie, też chce, żebym został w Cardiff, a przecież był za Brexitem.
Nazwałem swój projekt „Go Home, Polish”, aby obedrzeć to stwierdzenie z jadu, zneutralizować je. Mogę to zrobić, bo jestem „Polish” i idę do domu.
Kiedy pan do niego dojdzie?
– Najpóźniej 10 sierpnia. Trochę się boję, co wymyślą moi najbliżsi. Na pewno będzie z kamerą mój wspomniany wcześniej kolega Ian. Wiem na pewno, że jak dojdę do celu, to wezmę prysznic, najem się i pójdę spać. Moja podróż jest wspaniałym przeżyciem, choć fizycznie jest męcząca. A już teraz wiem, że jak się skończy, to będę miał mnóstwo roboty nad zebranym materiałem…
Rozmawiał Paweł Pązik
Michał Iwanowski ma 41 lat, po studiach z anglistyki wyjechał do Walii, żyje i pracuje w Cardiff, m.in. prowadzi zajęcia praktyczne z fotografii. Inspiracją do wyruszenia w podróż było dla niego hasło "Go home, Polish" ("Do domu, Polaku!"), które zobaczył kilka lat temu na jednym z murów w Cardiff. Po referendum brexitowym w 2016 roku postanowił zmierzyć się z tym hasłem i spróbował poszukać odpowiedzi na pytanie „gdzie jest dom?”.
fot. Ian Smith
fot. Michał Iwanowski
fot. Michał Iwanowski
Paweł Pązik