„Dzieci Norwegii. O państwie (nad)opiekuńczym”
Maciej Czarnecki
Wydawnictwo Czarne
Wołowiec 2016
Gdy miałam osiem lat, spadłam z karuzeli na podwórku. Malowniczo rozbitym nosem zadawałam potem szyku w szkole, a mrożące krew w żyłach opowieści, w których prędkość karuzeli przekraczała prędkość światła, dały mi w klasie pięć minut sławy.
Gdyby rzecz działa się współcześnie w Norwegii, sprawą zaniepokoiłby się któryś z nauczycieli. Kto wie, może to nie wypadek, tylko cios gwałtownego rodzica… Do szkoły natychmiast przyszłyby panie z Barnevernetu – norweskiego Urzędu Ochrony Praw Dziecka. I zależnie od tego, co bym im powiedziała lub zmyśliła, poszłyby sobie z powrotem albo założyły sprawę. Która też mogłaby się różnie potoczyć.
Maciej Czarnecki opisuje w swojej książce kilka przypadków interwencji Barnevernetu wobec polskich rodzin w Norwegii. Zaczyna się zwykle od tego, że dziecko przychodzi do szkoły z sińcem czy małą ranką na twarzy. Albo zachowuje się dziwnie. Albo sąsiedzi uznają, że w domu źle się dzieje. Czasami mają rację i wtedy odebranie dziecka rodzicom chroni je przed krzywdą. W innych przypadkach taka interwencja nie jest potrzebna. Jeśli rodzice mają na tyle zimnej krwi, żeby to urzędnikom spokojnie wytłumaczyć, a urzędnicy rozumieją, sprawa kończy się bez dramatycznej separacji. Są jednak przypadki – i o nich w mediach najgłośniej – odbierania dzieci rodzicom, którzy niczym nie zawinili. Skutki bywają tragiczne. 15-letnia córka Basi zbuntowała się przeciwko obowiązkom domowym i nakłamała Barnevernetowi, żeby się wyrwać do rodziny zastępczej. Kiedy matka ją odzyskała, dziewczyna była już uzależniona od narkotyków. Marta, próbując „odbić” odebraną jej trójkę dzieci, trafiła do więzienia. Historii bez happy endu jest więcej.
Czarnecki, dziennikarz działu zagranicznego „Gazety Wyborczej”, nie ocenia, czy Barnevernet jest dobry czy zły. Przedstawia zarówno plusy, jak i minusy działania tej instytucji, szkicuje krótko historię Norwegii i przyczyny innego niż w Polsce podejścia do relacji rodziców i dzieci. Rozmawia z rodzicami, norweskimi i polskimi urzędnikami oraz ekspertami. Stara się oddemonizować instytucję, która w polskich serwisach o Norwegii jawi się jako urząd do zabierania dzieci. Żeby czytelnik mógł ją zrozumieć, bo zrozumienie to lekarstwo na strach.
RUT