„Bardzo martwy sezon. Reportaże naoczne”
Marcin Kołodziejczyk
Wielka Litera
Warszawa 2016
Kto czytał „B. Opowieści z planety prowincja” czy „Dysforię. Przypadki mieszczan polskich” tego samego autora, właściwie wie, czego się spodziewać: reportaży o współczesnej Polsce, o nas, napisanych świetnym językiem. To zbiór 27 tekstów powstałych podczas wieloletniej podróży po kraju w czasach przełomu. Wszystkie były publikowane w „Polityce”, lecz dopiero zebrane razem tworzą dawkę prawdy o uderzającej mocy. Podtytuł tej książki powinien właściwie brzmieć „reportaże usłyszane”, bo aby oddać to, co Kołodziejczyk widział i z kim się spotykał, trzeba mieć słuch absolutny. Ucho wyczulone na człowieka. W języku bohaterów, w używanych przez nich słowach odbija się bowiem wszystko to, co mają nam o sobie do powiedzenia. „Puszczona na fula drech póła w maluchu dodaje pałera gościom na parkingu przed Ekwadorem” – i już wiemy wszystko o gościach tego lokalu w Mańkach, koło których leży ponoć Poznań. Zresztą Kołodziejczyk ma rzadko spotykaną umiejętność wynajdywania miejsc i bohaterów. Jak np. klub Grom w Więcborku, w którym to mieście „materiały na mistrzów dźwigają butelki w bramie”. Albo Jacka Hollywooda, który z bezdomnego na dworcu (ale z kartą bankomatową) wyrósł na reżysera filmów porno. Czy Afgana, do którego przemówił Jezus i kazał mu rymować. Żeby ich wszystkich usłyszeć, trzeba do nich pojechać. Nie wiem nawet, czy research internetowy tu wystarczy, a sam Internet, e-maile i czaty na pewno w takim reportażu nie pomogą. Dlatego tę książkę czyta się jak powrót do przeszłości – przeszłości pracy reportera, który swoich bohaterów nie szuka w skrzynce e-mailowej.
RG