Bliżej prawdy
Z Günterem Wallraffem, niemieckim dziennikarzem i pisarzem, rozmawia Katarzyna Domagała-Pereira
Poproszę o definicję słowa „wallraffować”.
Ten czasownik trafił do słowników szwedzkich i norweskich. Podobnie jak w przypadku nazwiska Roentgena, które dziś jest używane jako prześwietlenie w sensie medycznym, tak moje nazwisko oznacza działania mające na celu prześwietlanie społeczeństwa – czyli badanie go poprzez przyjmowanie obcej tożsamości i dzięki temu demaskowanie pewnych nieprawidłowości. Z tym że gdy w Szwecji moja praca cieszyła się dużym uznaniem, w Niemczech w tym samym czasie wytaczano mi procesy za moją działalność i prowadzono kampanie szkalujące mnie.
A co mówią niemieckie słowniki?
W niemieckich słownikach i prasie fachowej można przeczytać o „metodzie Wallraffa”, ewentualnie „metodzie à la Wallraff”. Może kiedyś powstanie niemieckie słowo „wallraffen”. Ja jednak nie mam na to wpływu.
To Heinrich Böll stwierdził, że nie jest Pan ani reporterem zbierającym informacje, ani eseistą analizującym fakty – lecz stworzył Pan własną metodę. Czyli wciela się w różne postaci – bezdomnego, alkoholika, gastarbeitera – by potem opisać, jak taki człowiek jest traktowany. Tylko ile w tym dziennikarstwa, a ile aktorstwa?
Przypuszczam, że na scenie byłbym kiepskim aktorem. Nie potrafię zagrać narzuconej mi roli, zawsze improwizuję. Gdy wcielam się w kogoś, zaskakuję samego siebie, jestem wtedy bowiem bardziej kreatywny, wrażliwy, spostrzegawczy – podczas gdy na co dzień jestem typem mediatora szukającego kompromisu. Gdy kogoś odgrywam, staję się dramaturgiem i aktorem, ale także reporterem w jednej osobie. Taka metoda pracy, zbierania materiałów do tekstów, istniała już we wczesnym dziennikarstwie amerykańskim. Pod koniec XIX wieku stosowała je na przykład Nellie Bly. Przy czym ja łączę tę reporterską działalność z kwestią obrony praw człowieka. Nie oddzielam tego. Niekiedy ryzykuję nawet życie.
Tak jak w Atenach w 1974 roku, gdy przykuł się Pan do latarni i rozdawał ulotki piętnujące terror rządzącej Grecją junty? Skończyło się pobiciem przez policję, torturami i więzieniem. Opisał Pan te swoje przeżycia w książce „Nasz sąsiedzki faszyzm”. Sęk w tym, że to już nie było dziennikarstwo, ale polityka.
Nie tyle polityka, ile inicjatywa w imię obrony praw człowieka. To wydarzenie rozegrało się jakby poza moim dziennikarskim życiem.
Na okładkach książek o Wallraffie, które ukazały się w różnych językach, występuje on w różnych charakteryzacjach. Najbardziej znanym wcieleniem dziennikarza jest turecki gastarbeiter Ali.
Zacznijmy od tego, że jako zwykły dziennikarz pracował Pan niedługo.
To prawda, w latach 60. byłem przez pół roku redaktorem w dziale kultury dziennika „Hamburger Abendecho”. Ożeniłem się, więc nasza rodzina potrzebowała stałych dochodów.
Opisywał Pan bieżące wydarzenia, chodził na konferencje prasowe jak my wszyscy?
Musiałem. Było to strasznie nudne. Stwierdziłem, że to praca nie dla mnie.
W 1963 roku odmówił Pan wstąpienia do wojska i trafił na oddział psychiatryczny. Tam zaczął Pan pisać pamiętnik, opisując wszystko, co Pan tam zobaczył i przeżył. To była ta pierwsza rola, która przekonała Pana, że warto życie obserwować od środka?
Odmówiłem wstąpienia do wojska, ale mój wniosek został odrzucony i przez 10 miesięcy byłem „przetrzymywany” w Bundeswehrze. Tam zacząłem pisać pamiętnik. Była to jakby forma obrony, bo mogłem powiedzieć, że kiedyś to wydam. W tym czasie prowadziłem też korespondencję z Heinrichem Böllem. Moi przełożeni włamali się do szafki, w której trzymałem pamiętnik, i zlękli się, przeczytawszy, co tam opisywałem. Wtedy zauważyłem, że to, co piszę, ma duże oddziaływanie. Ponieważ odmawiałem brania broni do ręki, zostałem odesłany na oddział psychiatryczny wojskowego szpitala – w ten sposób chciano pokazać, że moje zapiski nie mogą uchodzić za wiarygodne. Napisano o mnie: „anormalna osobowość, niezdolny do służby w czasie wojny i pokoju”.
Czym innym było jednak opisanie własnych przeżyć z Bundeswehry, a czym innym udawanie kogoś i kreowanie nowej rzeczywistości, by to później opisać.
Niektórzy nazywają moją pracę aktem sztuki, ale ja nie chciałbym używać tego pojęcia. Cieszę się, gdy wyniki mojego researchu dyskutowane są w działach politycznych różnych mediów, a nie w działach kulturalnych. Wtedy wiem, że przyniosły jakiś efekt.
W wybranej przez siebie roli pojawiam się bez uprzedzeń, przyjazny i otwarty. Coś się wokół mnie dzieje, doznaję różnych przeżyć, ale jestem pasywny. Jeżeli po kilku tygodniach mam sny w swojej nowej tożsamości, to znaczy, że żyję już tym wykreowanym życiem. Wtedy jestem uczestniczącym obserwatorem, a nie aktywnym uczestnikiem. W wyjątkowych sytuacjach może się zdarzyć, że na chwilę przyjmę aktywną postawę i sprowokuję niektóre sytuacje.
Czyli wychodzi Pan poza zasady klasycznego reportażu uczestniczącego.
Ma pani rację, to nie jest klasyczny reportaż uczestniczący. W pewnym momencie zaczynam bowiem realizować się w danej roli, nie chcę już utrzymywać dystansu wobec otoczenia, do którego wszedłem, i biorę stronę biednego, uciskanego, poniżanego. W każdej roli chętnie przejmuję stronę słabszych. Tam jest moje miejsce.
Praca dziennikarza polega na tym, że rozmawia ze wszystkimi zainteresowanymi stronami, zbiera dowody, fakty, opisuje rzeczywistość. Tę formę pracy uznał Pan za mniej wartościową?
Wybrałem własną drogę i uczę się więcej, gdy doznaję czegoś na własnej skórze. Dowody, których doświadczam za pomocą własnych zmysłów, są dla mnie niepodważalne i prawdziwsze od tych, które przekazują mi inne osoby. Ten, kto opisuje zasłyszaną rzeczywistość, nie pozna nigdy tej autentycznej. Przecież osoby, z którymi rozmawia dziennikarz, zwykle przekształcają w pewnym stopniu rzeczywistość, podają własne wersje. Ja natomiast znajduję się bliżej prawdy.
Może Pan się pomalować i udawać czarnoskórego Somalijczyka, jak w najnowszym reportażu telewizyjnym „Czarno na białym” – lecz nigdy w życiu nie będzie Pan czuł jak on.
To przecież tylko próba zbliżenia się do danego bohatera, dlatego na przykład w książce opisującej dolę tureckiego gastarbeitera używałem terminu „Ja-Ali”. Z drugiej strony, to moje obce spojrzenie na opisywane sytuacje jest cenne. Mogę oceniać krytyczniej. Kiedy byłem w roli czarnoskórego Somalijczyka, doświadczyłem na nowo własnego społeczeństwa, które niby znałem. Zobaczyłem całkiem inny kraj! Inne reakcje, inne życie. Niby żyjemy w cudownej demokracji, ale jak jest naprawdę, przekonałem się, wchodząc w rolę przedstawiciela mniejszości.
Udając Somalijczyka, przekonał się Pan na własnej skórze o nietoleracji, jaką Niemcy darzą obcokrajowców, szczególnie czarnoskórych. Lecz czy naprawdę to Pana zaskoczyło?
Nie wiedziałem o tym. Minęło ponad 25 lat, odkąd wcieliłem się w rolę Turka. W tym czasie wiele mogło się zmienić. Na początku mojego filmu postawiłem pytanie: co będzie, jeśli spotkam się tylko z pozytywnymi reakcjami? Wtedy zresztą też film by powstał. Moje obserwacje pokryły się jednak z badaniami socjologów, według których jedna trzecia Niemców jest negatywnie nastawiona do obcych. Pozostałych dwóch trzecich nie zauważamy, bo rzadko się zdarza, że ktoś stanie w obronie obcego. Odwaga cywilna jest rzadkim zjawiskiem.
Tylko że występując w tym reportażu, przyjął Pan stereotypowe spojrzenie na tak zwanych czarnych. Kolorowa koszula, żółta torba… – przecież tak nie wyglądają wszyscy czarnoskórzy w Niemczech.
Wszyscy czepiają się tej koszuli! Widać ją zaledwie w 15 procentach filmu. Poza tym, to koszula znanej marki, dostępna tylko w najlepszych butikach. Zakładam ją zawsze latem. Czarnoskórzy mieszkańcy Niemiec noszą jeszcze bardziej rzucające się w oczy ubrania. A żółta torba to normalna siatka z apteki, którą biorę na zakupy.
Poza tym – Pan prowokował. Jeżeli jako „czarny” wsiada Pan do pociągu pełnego kibiców drezdeńskiego klubu znanych z neonazistowskich sympatii, efekt łatwo przewidzieć.
Nie przewidywałem takiej reakcji. Nie mam pojęcia o piłce nożnej. Przypadkiem byłem w Cottbus, gdy miejscowy klub grał z Dynamem Drezno. Nie wszedłem na stadion, lecz spacerowałem w okolicy. Byłem prowokowany i witany hitlerowskim pozdrowieniem. Poskarżyłem się jednemu z pilnujących porządku policjantów. On jednak nie zareagował, mimo że wszystko rozgrywało się przed jego oczami. Wtedy pomyślałem, że jeśli mi się coś stanie, może w przyszłości ktoś zareaguje i takie pociągi z kibicami nie będą już kursować. Postanowiłem zaryzykować – wsiadłem do pociągu z owymi kibicami i miałem szczęście, że w mojej obronie stanęła młoda policjantka. Co jest gorsze? Czy to, że jako „czarnoskóry” pozwoliłem sobie wsiąść do tego pociągu, czy to, że pociągi z takimi ludźmi w ogóle istnieją? Niewiele brakowało, bym stchórzył. Kiedy podpici kibice zaczęli mnie atakować, byłem bliski ściągnięcia peruki i zdemaskowania się. Bałem się. Byłem sam przeciwko 600 wrogim osobom. Ale strach i jego pokonywanie to część mojej pracy.
Raz był Pan alkoholikiem, innym razem bezdomnym czy studentem szukającym mieszkania. Wybiera Pan tematy prowokacyjne – ale z drugiej strony, dość łatwe, bo takie środowiska są zwykle bardzo kolorowe i wdzięczne do opisywania.
Zależy od tego, jak długo się przebywa w takim środowisku. Egon Erwin Kisch był dwa dni w schronisku dla bezdomnych i napisał udany pod względem stylistycznym reportaż. Moim zdaniem jednak jego opis jest bardzo powierzchowny. Jeśli w danej roli jest się dłużej i zaczyna się nawet w niej śnić, to zupełnie inne doświadczenie. Spędzić jedną noc z bezdomnymi jest łatwo, ale inaczej jest, gdy pożyjemy z nimi kilka tygodni czy miesięcy. Rolę bezdomnego grałem przez dwa zimowe miesiące. Było 15 stopni poniżej zera, raz o mało co nie zamarzłem na ulicy.
W wywiadach podkreśla Pan, że tego typu reportaże zawsze przynoszą pozytywne efekty. Co na przykład Pan wskórał, udając Somalijczyka?
Zapowiedziałem, że przyjadę do klubu piłkarskiego Dynamo Drezno, pokażę kibicom film „Czarno na białym” i porozmawiam z nimi na ten temat. Moja praca prowadzi zawsze do polepszenia sytuacji w danym miejscu. Na przykład w fabryce pieczywa, w której pracowałem, po moim reportażu podwyższono pensje o 25 procent i zlikwidowano kamery. Po moim reportażu, w którym opisałem dolę bezdomnego w Niemczech, zamknięto najgorsze schroniska dla bezdomnych i stworzono nowe, w których panują ludzkie warunki.
Zwykłymi dziennikarskimi metodami nie można takich rzeczy ujawniać?
Działy prasowe w instytucjach czy zakładach maskują rzeczywistość w nich panującą, upiększają ją lub zmieniają. Bardziej autentyczny i wiarygodny obraz można uzyskać, podszywając się pod członka takiego kolektywu. Lecz oczywiście, można też inaczej. Wielu moich kolegów wciąż rzetelnie i odważnie zajmuje się klasycznym dziennikarstwem śledczym z dobrym skutkiem.
W najnowszej książce „Ze wspaniałego, nowego świata” widać, że w końcu też Pan tego spróbował, czyli zbierał materiał „z zewnątrz”.
Bo nie mogę się wcielić w każdą rolę, na przykład w ucznia zdobywającego zawód. Moja charakteryzatorka potrafi wyczarować jeszcze ze mnie 49-latka, który tam i ówdzie dostanie pracę, lecz na ucznia jest już za późno.
Jak przygotowuje się Pan do roli?
Spotykam się z osobami z danego środowiska i studiuję tę społeczność. Niektóre postaci dojrzewają we mnie przez wiele lat. O wcieleniu się w „czarnego” myślałem już 15 lat temu, miałem być uchodźcą, który został przeszmuglowany na łodzi.
Które zadanie było najtrudniejsze?
Zdecydowanie rola reportera w „Bild-Zeitung”, bo byłem zmuszony pisać teksty, które fałszowały rzeczywistość. To było przeciwko mojej naturze. Musiałem grać wbrew sobie, jednak w najgorszych rzeczach nie brałem udziału.
Na przykład?
Na przykład gdy trzeba było zdobyć zdjęcia dzieci, które padły ofiarą przestępstw. Mieliśmy mówić rodzicom, że jeżeli nie udostępnią zdjęć z rodzinnego albumu, weźmiemy materiały z kostnicy. Ja nigdy tego nie robiłem, a nawet ostrzegałem rodziców, by nie wydawali zdjęć redakcyjnemu koledze.
A jak Pan to wyjaśnił w redakcji?
Że rodzice nie chcieli dać zdjęcia.
Kiedy był Pan przez prawie cztery miesiące Hansem Esserem, redaktorem bulwarowej „Bild-Zeitung”, ponoć zaczął Pan już na co dzień myśleć jak Esser. Nawet aktor aż tak się ze swoją rolą chyba nie utożsamia.
Przystosowanie się do danej sytuacji przychodzi szybko. Najczęściej szukam ról, w których mam poczucie, że jakoś się z danymi osobami utożsamiam. Lecz zdarzały się też postaci negatywne. Jedną z nich była rola telemarketera – gdy z ofiary stałem się sprawcą, który dokonuje telefonicznych oszustw i naciąga ludzi. Żeby jednak kontynuować research, również tam musiałem się wykazać pewnymi „sukcesami”. To było jak dobrowolne pranie mózgu. Trzeba czasu, by to potem przemyśleć i zmyć z siebie.
Zbierając materiały do reportaży, nieraz naruszał Pan też prawo: fałszywe dowody tożsamości, świadectwa pracy, nielegalne nagrania. Cel uświęca środki?
Zawsze robię bilans plusów i minusów. Dowód tożsamości to jedynie kawałek papieru, który nic nie znaczy. To tylko formalność i uważam, że w obronie praw człowieka można złamać takie przepisy. Procesy, w których oskarżono mnie o posługiwanie się fałszywymi dokumentami, kończyły się za każdym razem uniewinnieniem. Potrafiłem dowieść, że tylko w ten sposób możliwe było wykrycie pewnych uchybień.
Tabu pozostaje dla mnie natomiast sfera prywatna, nawet najbardziej zażartego wroga. Tam, gdzie zaczyna się praca „Bild-Zeitung”, kończy się moja.
Odgrywając redaktora „Bild-Zeitung”, pokazał Pan, w jaki sposób dziennik ten manipuluje informacjami. Ujawnił Pan, że były osoby, które popełniły samobójstwo z powodu oszczerstw powielanych przez tę bulwarówkę. Czy od czasu, kiedy Pan to opisał, coś się zmieniło w sposobie informowania przez „Bild”?
Niektórzy redaktorzy naczelni tej gazety mierzyli czas „przed Wallraffem” i „po Wallraffie”, przyznając, że moje opisy były szokujące. Bywali redaktorzy, którzy próbowali ucywilizować „Bild”, inni zaś wracali do utartych schematów: ostrych tytułów i fałszywych informacji. Powiedziałbym, że to, co jest istotą owej gazety, pozostało, czasem tylko pojawiają się łagodniejsze okresy. Pracują tam już dziennikarze, którzy próbują uprawiać dziennikarstwo odpowiedzialne – za moich czasów prawie takich nie było.
W latach 70. utworzył Pan fundację pomagającą ofiarom „Bild-Zeitung”. Co ona właściwie robi?
Osobom, które padły ofiarą tego dziennika i które nie są w stanie opłacić adwokata, oddajemy do dyspozycji najlepszych specjalistów od prawa prasowego. Z ich pomocą mogą się ubiegać o sprostowanie lub odszkodowanie. Obecnie pomagamy turyście, który został w Bangkoku pobity i okradziony. „Bild” twierdził, że pojechał on tam w celach erotycznych i został pobity przez prostytutkę. Po tym tekście mężczyzna stał się pośmiewiskiem w rodzinnym miasteczku. Dzięki naszej pomocy Springer zapłaci mu odszkodowanie.
Ilu osobom pomogła fundacja?
Prawie 200. Udało się nam uzyskać dla nich odszkodowania na łączną sumę 100 tysięcy euro.
Ofiar „Bilda” jest coraz więcej czy mniej?
Teraz zgłasza się do nas mniej osób niż dawniej. Nie wszyscy wiedzą, że taka fundacja istnieje i może im pomóc.
Skąd fundacja bierze środki?
Z moich honorariów.
Odkąd ujawnił Pan mechanizmy w „Bild-Zeitung”, jest Pan z koncernem Axel Springer na wojennej ścieżce. Zwłaszcza lata 70. i 80. były trudne. O co chodziło w kampanii przeciwko Panu prowadzonej przez wydawnictwo?
Koncern próbował podważyć fakty, które opisałem w trzech książkach poświęconych „Bild-Zeitung”. Ponieważ jednak fakty te były niepodważalne, próbowano mnie skompromitować. Nasłano na mnie cały zespół reporterów, który szperał w moim życiu. Byli nawet na porodówce, w której przyszedłem na świat! Wypytywali moich nauczycieli, kolegów ze szkolnej ławy, moje przyjaciółki, podsłuchiwali mój telefon. Później postawiono ich przed sądem i skazano, ale za całą kampanią stali agenci Federalnej Służby Wywiadowczej i tych naturalnie nie skazano.
Toczył Pan liczne procesy przeciwko Springerowi. Wygrywał je Pan czy raczej przegrywał?
Wygrałem ostatni, najważniejszy proces przed Najwyższym Sądem Federalnym. Od tego czasu mówi się o „lex Wallraff”, bo orzeczenie w tym procesie wzmocniło nie tylko moją sytuację, ale i sytuację innych dziennikarzy. Mówi ono, że jeśli chodzi o znaczne nieprawidłowości, których ujawnienie jest w interesie społecznym, opinia publiczna ma prawo się o nich dowiedzieć. W orzeczeniu sądowym czytamy, że „Bild-Zeitung” jest „błędnym rozwojem” na niemieckim rynku prasowym i moja metoda świadomego oszustwa musi być w tym wypadku uznana za legalną.
Springer nie dawał za wygraną. Jeszcze kilka lat temu tytuły tego wydawcy pisały, że współpracował Pan z enerdowską Stasi.
To była oszczercza kampania, za pomocą której koncern chciał się na mnie zemścić. Jakie było tło tej sprawy? W latach 1968–1971 zbierałem informacje w NRD na temat nazistowskiej przeszłości wysokich funkcjonariuszy. Miałem kontakt z dyrektorami archiwów, którzy – jak się później okazało – byli informatorami ministerstwa bezpieczeństwa. Napisali o mnie jakieś dziewięć stron raportu, w którym uważali, że mogę być „drogocennym sojusznikiem”, ale z drugiej strony, że nie można mnie przekonać do marksistowsko-leninowskiej ideologii. Napisano, że zbieram informacje na temat aresztowanych dysydentów.
Procesowałem się z Axel Springer o nazywanie mnie agentem bezpieki i wygrałem ostatecznie wszystkie procesy w ostatniej instancji. Od tego czasu mam spokój.
Co spowodowało, że przez ponad 10 lat nie prowadził Pan swoich konspiracyjnych akcji?
Miałem kłopoty ze zdrowiem. Przeszedłem operację kręgosłupa i wszczepienia sztucznego biodra. Musiałem od nowa nauczyć się chodzić.
Problemy zdrowotne to cena, którą płaci Pan za swoje reportaże?
Nie wszystkie, lecz schorzenie oskrzeli mogę wytłumaczyć pracą w fabrykach i stoczni, w których jako „turecki gastarbeiter” Ali spędziłem łącznie dwa lata.
Bieganie w maratonach w wieku 68 lat pomaga przetrwać?
Medytuję podczas biegania, to dodaje mi sił. Biegam w naturze, często w nocy, po uciążliwym dniu.
Na pewno są jeszcze role społeczne, które chętnie by Pan zagrał.
Jest ich tyle, że nie wystarczyłyby mi trzy życia! Przygotowuję kilka na najbliższe lata, ale nie chcę zdradzać szczegółów. Wiem, że wszystkie będą mi sprawiać przyjemność.
Wśród niemieckich dziennikarzy ma Pan niewielu naśladowców.
Mam naśladowcę we Włoszech, w Chinach i Ghanie oraz koleżankę we Francji, która stosuje moją metodę. W Niemczech natomiast Markus Breitscheidel, którego namówiłem do pracy w domu spokojnej starości i opisania panujących tam warunków, opublikował już książkę na ten temat.
Może fakt, że tak mało dziennikarzy pracuje „na Wallraffa”, nie wynika z tego, że się boją, tylko z tego, że ich pracodawcy nie chcą potem mieć kłopotów?
Przyczyn jest z pewnością kilka. Takie dziennikarstwo jest uciążliwe, czasochłonne i trudne. Potem grożą procesy sądowe. Redakcje nie dadzą dziennikarzowi czasu na to wszystko. Dostaję wiele listów od młodych dziennikarzy, którzy są zainteresowani moim stylem, lecz nie widzą szans na taką pracę. Właśnie pracuję nad stworzeniem specjalnego stypendium, by redakcje zwolniły dziennikarzy z ich obowiązków na czas researchu moją metodą.
Taki research zabiera wiele czasu. Z czego Pan wtedy żyje?
Obecnie mogę już żyć ze swoich oszczędności, lecz kiedy zaczynałem, było trudno. Utrzymywałem się wówczas z tego, co zarobiłem w fabrykach, i z tego, co opublikowałem w prasie związkowej. Miałem tam propozycję etatu, ale praca za biurkiem nigdy mnie nie interesowała. Pieniądze też nigdy nie były dla mnie ważne.
Ma Pan jednak pięć córek, dwie najmłodsze to nastolatki. Pieniądze na pewno były potrzebne.
Moje córki wyrosły na samodzielne i wyemancypowane kobiety – może właśnie dlatego, że ich ojca nigdy nie było w domu i miały bardzo silne matki. Jestem po raz trzeci szczęśliwie żonaty, mieszkamy jednak osobno, bo w mojej pracy nie ma miejsca na rodzinę. Moi bliscy cierpieli, kiedy byłem zastraszany, śledzony, kompromitowany.
Dawniej wielu kolegów w Niemczech krytykowało Pana metody pracy, nazywając je nieczystymi. Z czasem więcej dziennikarzy solidaryzuje się z Panem?
Tak. W przeszłości wielu dziennikarzy koncentrowało się wyłącznie na mojej metodzie, nie uwzględniając tego, co pisałem i ujawniałem. Zarzuty przeważnie padają z ust tych, którzy sami są uzależnieni od koncernów, przywilejów, grup społecznych. Dziś jednak cieszę się większą akceptacją w środowisku dziennikarskim i zarzut, że moja metoda jest nieczysta, słyszę coraz rzadziej. Mam wrażenie, że wielu zrozumiało, że taka praca jest po prostu potrzebna.
Gdyby któryś wydawca chciał Pana dziś zatrudnić, dając swobodę działania, przyjąłby Pan jego propozycję?
Miałem już takie propozycje – raz od prywatnej telewizji, raz od bulwarowej gazety austriackiej. Nie przyjąłem ich. Dzisiaj piszę dla tygodnika „Die Zeit” jako freelancer.
Dlaczego nie powstała jeszcze szkoła dziennikarstwa śledczego prowadzona przez Wallraffa?
Nie nadaję się na wykładowcę. Największa szkoła dziennikarstwa w Niemczech mieści się w Hamburgu i należy do wydawnictwa Gruner + Jahr. Wie pani, kto przez dziesięciolecia nią kierował?
Wolf Schneider, dziennikarz i autor poczytnych książek dotyczących dziennikarstwa i poprawności językowej.
A zna pani jego wypowiedzi?
Pisał Pan o tym w „Świadkach oskarżenia”. Dwóch uczniów przysłało Panu notatki robione podczas wykładów Schneidera – wiele jego wypowiedzi dotyczyło wyższości rasy białej nad czarną.
Trwoga mnie ogarnia, gdy pomyślę, że ten człowiek kształtował pokolenia dziennikarzy.
Tym bardziej powinno to Pana motywować do zajęć z młodymi dziennikarzami.
Niestety, to nigdy nie było moim celem.
Rozmawiała Katarzyna Domagała-Pereira (wywiad był publikowany w magazynie "Press" w 2010 roku)
fot. Thomas Rabsch/Laif
(20.11.2014)