Smoleńsk nigdy nie napędzał ani też nie odpędzał nam czytelników
Rozmowa z Pawłem Lisickim – redaktorem naczelnym „Tygodnika do Rzeczy”
W styczniu 2014 minął rok od debiutu „Tygodnika do Rzeczy”. Zaczynaliście od średniej sprzedaży ponad 100 tys. egz., a w listopadzie ub.r. była ona już o 30 procent niższa. Konkurencyjny tygodnik „W Sieci” sprzedaje się lepiej. Bracia Karnowscy odebrali Wam czytelników?
Powody spadku sprzedaży tygodnika są cztery. Po pierwsze, zaraz po debiucie pisma sprzedawały się najlepiej, bo towarzyszyło im silne wsparcie promocyjne, a przy tym mieliśmy do czynienia z efektem nowości. Drugim powodem jest ogólna sytuacja na rynku prasowym, który boryka się ze słabnącą sprzedażą, bo część czytelników wybiera inne formy kontaktu z różnymi tytułami, np. poprzez Internet. Warto jednak zwrócić uwagę, że w przypadku tygodników ta tendencja spadkowa nie jest jeszcze aż tak wysoka jak w przypadku dzienników, gdzie spadki sięgają nawet kilkudziesięciu procent. Wreszcie po trzecie, tak naprawdę jako jedyny tygodnik opinii mamy bezpośrednią konkurencję w
postaci wspomnianego przez panią tygodnika „W Sieci”. Wysoki poziom sprzedaży osiągnięty przez pierwsze numery w dłuższym czasie nie mógł się utrzymać, bo nastąpił naturalny podział na czytelników jednego i drugiego tytułu. Oba starają się zająć miejsce po „Uważam Rze”, które miało przecież sprzedaż na poziomie ok. 120 tys. egz. Ta właśnie liczba to realna grupa czytelników tygodników prawicowych. Obecnie jest ona podzielona między „Tygodnik do Rzeczy” i „W Sieci”. Po czwarte, obecny wynik sprzedażowy to również pochodna zmiany ceny. Po dziesięciu miesiącach sprzedawania tygodnika po 3,95 zł podnieśliśmy cenę do 4,90 zł. Podwyżka ceny zawsze niesie ryzyko spadku sprzedaży.
Zapowiadaliście na początku, że 3,95 zł to będzie stała cena tygodnika, a nie chwyt promocyjny.
I była stała przez dziesięć miesięcy. Potem dostosowaliśmy się do trendu na rynku – wszystkie tygodniki społeczno-polityczne podniosły ceny, więc przyszła pora i na nasz.
Powiedział Pan, że na niższą sprzedaż „Do Rzeczy” wpływ miało zmniejszenie wydatków na promocję i ogólny trend odchodzenia czytelników od prasy. Ale np. „Polityce” udaje się ten trend zatrzymać.
Trudno jest porównywać nowy tygodnik, obecny na rynku zaledwie rok, do pisma, które ma wieloletnią tradycję i grono stałych, wiernych czytelników.
Który numer „Do Rzeczy” sprzedał się dotychczas najlepiej?
Zawsze wysoką sprzedaż notują wydania świąteczne. Szczególnie dobrze sprzedało się wydanie z listopada ub.r. z uśmiechniętym Donaldem Tuskiem i Władimirem Putinem na okładce.
Czyli warto częściej sięgać po paliwo smoleńskie, bo tematy z katastrofą samolotu prezydenckiego napędzają sprzedaż?
Zawsze staramy się sięgać po tematy, które mogą zwiększyć sprzedaż, ale muszą to być tematy realne. Smoleńsk nigdy nie napędzał ani też nie odpędzał nam czytelników. Nie jesteśmy pismem, które ma określoną linię wobec tego tematu lub jakąś swoją teorię w tej sprawie. Być może jest u nas kilku dziennikarzy, którzy wierzą w zamach, jednak w żaden sposób nie przekłada się to na linię redakcyjną całego tygodnika.
W takim razie czym chcecie się różnić od innych tytułów po prawej stronie? Szczególnie czym chcecie się odróżniać od „W Sieci”?
Trzeba pamiętać, że „W Sieci” ma nad nami dwa miesiące przewagi, gdy chodzi o obecność na rynku. Nas wyróżnia to, że jesteśmy bardziej niż konkurenci otwarci na debatę, mamy większy dystans oraz moim zdaniem bardziej rozpoznawalnych autorów. Tygodnik „W Sieci” prezentuje bardziej jednolite stanowisko.
Czy bracia Jacek i Michał Karnowscy dużo stracili na wiarygodności po wpadce z informacją o tym, że Andrzej Turski miał się rzekomo pojawić pijany na wizji?
Takie dziennikarskie wpadki mogą się zdarzyć każdemu tytułowi czy redaktorowi. Jednak trzeba było tę sprawę zakończyć z klasą. Przyznać się do błędu i przeprosić, a nie próbować zmienić charakter całej sytuacji. To było z ich strony niewłaściwe.
Na ich forach pod tym tematem pojawiały się wpisy użytkowników, którzy pisali, że rzucają „W Sieci” i będą czytać „Do Rzeczy”, bo tam nie szczują na ludzi. Poczuł Pan satysfakcję?
Nie przywiązuję się do tego, co wypisują internauci. Jedynie głośno krzyczą.
Bracia Karnowscy są bardziej aktywni od Was w Internecie. Mają cały konglomerat serwisów: wPolityce, wSumie, wNas, wGospodarce. Wy w Internecie stawiacie tylko na promocję wydania drukowanego. Skąd tak strategia?
Nasza obecność w Internecie od początku miała zupełnie inną formułę i raczej tak pozostanie. Nie prowadzimy w sieci serwisu informacyjno-publicystycznego, tylko stronę internetową tygodnika. Ona ma go promować. Tak robią także inne tygodniki społeczno-polityczne. Oczywiście będziemy ten serwis rozwijać, jednak nie będzie on portalem informacyjnym.
Ale mówił Pan przed chwilą, że część czytelników ucieka z prasy do Internetu. Może tam będą dla Was pieniądze?
Nie wierzę w to. Internet pełni funkcję pomocniczą dla wydawanych tradycyjnie tytułów. Nawet tak duży serwis jak wPolityce.pl nie zarabia dużych pieniędzy na reklamie.
W ramach walki o reklamodawców w materiałach autopromocyjnych na łamach tygodnika osobiście dziękował Pan swoim dotychczasowym reklamodawcom, by w ten sposób pozyskać kolejnych. Wypada, aby naczelny prosił o reklamy, nawet w takiej formie?
A dlaczego nie? Reklamodawcy dobrze ten pomysł ocenili. Jestem nie tylko redaktorem naczelnym, ale też współwłaścicielem i współwydawcą tego tygodnika, dlatego tym bardziej nie rozumiem gromów, które wówczas się na mnie za to posypały. Obecnie sytuacja reklamowa na rynku wydawniczym jest taka, że naczelny może pokazać swoje zadowolenie ze współpracy tytułu z reklamodawcami.
Dotychczas prasie prawicowej udawało się przeżyć bez reklam. Przecież w „Uważam Rze” za czasów Presspubliki nie we wszystkich numerach były reklamy.
Owszem, kilka numerów „Uważam Rze” ukazało się bez reklam, ale nie oznacza to, że opłacało się wydawać wtedy ten tytuł bez sprzedanej powierzchni reklamowej. Były to pierwsze numery pisma. Pojawienie się w nim reklam było jedynie kwestią czasu. Dziś żaden wydawca nie może sobie pozwolić na wydawanie tytułu wyłącznie dla wpływów ze sprzedaży egzemplarzowej. Reklamy mają znaczenie także w przypadku naszego tygodnika, ale ważna jest jednocześnie ich jakość. Nie mam przy sobie dokładnych danych, ale z naszych analiz wynika, że tendencje – jeśli chodzi o pozyskiwanie reklamodawców – są w przypadku „Do Rzeczy” pozytywne.
Pomaga Waszemu tytułowi współpraca w tym zakresie z Platformą Mediową Point Group, czyli strategicznym udziałowcem spółki Orle Pióro?
Bez wątpienia. Przewagą naszego tytułu jest możliwość jednoczesnego zamieszczania reklam zarówno na naszych łamach, jak i we „Wprost”. Od wielu miesięcy pakietujemy ofertę z „Wprost”. Taka oferta jest atrakcyjna zarówno dla reklamodawców, jak i dla tytułu.
PMPG i jej prezes Michał Lisiecki nie chcą się wycofać ze spółki Orle Pióro? W wydawnictwie tym były jakieś zmiany właścicielskie?
Struktura udziałowców spółki Orle Pióro od miesięcy jest taka sama.
Na rynku mówi się, że Pana współpraca z Michałem Lisieckim i PMPG nie układa się jednak najlepiej.
Od początku układa się tak samo. Bez zmian. PMPG zajmuje się częścią wydawniczą, promocyjną i biznesową. Ja odpowiadam za politykę redakcyjną.
Może Pan przyznać z ręką na sercu, że ten układ z PMPG nie wiąże Panu rąk? Ma Pan pełną swobodę w robieniu tygodnika?
Tak. Mam absolutną niezależność. Nasze role zostały jasno określone. Współwłaściciele mają kontrolę nad działalnością biznesową, a kontrolę nad linią redakcyjną oddali redaktorom. Nie ma żadnych konsultacji w tych kwestiach.
Czy kwestia praw do tytułu Waszego tygodnika została już ostatecznie uregulowana?
Tak. Oficjalna nazwa tygodnika brzmi: „Tygodnik Lisickiego do Rzeczy”.
A jak Pan ocenia to, co robi „Wprost” pod kierownictwem Sylwestra Latkowskiego?
Niezręcznie mi się wypowiadać na ten temat, ponieważ mamy wspólnego wydawcę.
Orle Pióro wydałoby taką pozycję jak „Resortowe dzieci”? To ponoć hit wydawniczy
ostatnich miesięcy?
Trudno mi odpowiedzieć. To abstrakcyjne pytanie.
Ma sens grzebanie w historii rodzin osób publicznych?
Ma sens, o ile można pokazać, że ma to wpływ na ich obecne stanowisko, karierę, poglądy. Moje wątpliwości budzi jednak wchodzenie w życie prywatne tych osób. Pozostaje kwestia granicy – i pytanie, gdzie ona leży? Jak daleko można się posunąć w tym wnikaniu w to życie, w przeszłość?
Jak bardzo jest Pan usatysfakcjonowany tym, że po odejściu Pana wraz z zespołem „Uważam Rze” tytuł ten faktycznie znika z rynku? Z wysokonakładowego tygodnika stał się niskonakładowym miesięcznikiem.
To, co czuję, to na pewno nie jest satysfakcja. Przykro mi, że tak się stało. Ubolewam nad zadufaniem tych, którzy doprowadzili do takiej sytuacji. Nad zadufaniem właściciela, który myślał, że jednak mu się uda.
Gdyby „Uważam Rze” było do kupienia, kupiłby Pan dziś ten tytuł?
Teraz już na pewno bym go nie kupił. Dziś nie ma już żadnej wartości.
Rozmawiała Beata Goczał
(fot. Andrzej Wiktor)
(04.02.2014)