Groby Meksyku
(fot. Jerzy Jurecki)
Jerzy Jurecki opisuje, dlaczego w Meksyku wciąż zabijani są dziennikarze
Veracruz, portowe miasto nad Zatoką Meksykańską. Ponad 400 tys. mieszkańców. Kilkaset metrów od portu, przy skrzyżowaniu ulic Arista i José m. Peña stoi mały kiosk z gazetami. Kolorowe magazyny za folią chyba nie najlepiej tu schodzą, bo pożółkły w ostrym meksykańskim słońcu. Najważniejsze gazety leżą na stołeczku, obok którego krząta się kobieta. Część z nich przypina starannie do opartej o płot specjalnej siatki. Co ciekawe, nie ma tu żadnych tabloidów.
– Najbardziej popularny wśród tutejszych gazet jest teraz „Notiver” – mówi Carmela, która woli nie podawać nazwiska. – Czasami sprzedaję nawet 40 egzemplarzy, mimo że od czasu śmierci ich reporterów gazeta wygląda inaczej. Większość czytelników rozumie dlaczego i to akceptuje – dodaje.

Siedziby dziennika „Notiver” w Veracruz strzeże policja, ale w środku nie widać strażników. Podobno mają wynajęte gdzieś pomieszczenia, z których obserwują budynek. (fot. Jerzy Jurecki)
Seria morderstw, która dotknęła „Notiver” w 2011 i 2012 roku, spowodowała, że gazeta wycofała się z dziennikarstwa śledczego. Zdaniem Carmeli „Notiver” spośród lokalnych dzienników najdłużej opierał się pogróżkom. – Znam ich wszystkich, od dyrektora aż po reporterów – mówi kobieta z dumą. – Wielu z nich wyjechało z Veracruz. Musieli wyjechać z powodu gróźb przemytników narkotyków – wyjaśnia.
Nie wszyscy zdążyli. Jako pierwszy zginął od kul Miguel Ángel López Velasco (znany jako Milo Vela), 55-letni zastępca redaktora naczelnego gazety. Nad ranem 20 czerwca 2011 roku grupa zamaskowanych mężczyzn włamała się do jego domu w centrum Veracruz. Velasco zginął z żoną Agustiną Solaną i synem Misaelem López Solaną, 20-letnim fotoreporterem „Notiver”. Na szczęście w domu nie było drugiego syna dziennikarza, także reportera dziennika (w 2013 roku, dzięki wsparciu Reporterów bez Granic, otrzymał azyl polityczny w USA).

Na cmentarzu w Veracruz szeroka, biała betonowa płyta i doczepione do niej trzy małe drewniane krzyże. Miguel 1955-2011, Agustina 1958-2011, Misha 1988-2011 – ani słowa o tym, że pochowani to zamordowani dziennikarz i jego rodzina. (fot. Jerzy Jurecki)
José Francisco Zorroza, szef informacji w lokalnym dzienniku „El Sol de Acapulco” (11 tys. egz. nakładu), nie ma wątpliwości, że w walce z przestępcami meksykańscy dziennikarze nie mają szans. – Tu zabijają szefa policji, który ma cztery i pół tysiąca ochroniarzy! A naszą bronią jest dyktafon, notes i długopis. No i telefon komórkowy, który służy do robienia zdjęć i nagrywania – mówi Zorroza. Jego gazeta nie porusza już dziś niebezpiecznych tematów, wystrzega się też, jak inni, używania słów, którymi można podpaść. Zamiast „przemytnicy”, piszą: „grupy przestępcze”, „przestępczość zorganizowana”. Korupcja też jest tematem tabu. – Czasami nachodzi człowieka refleksja: „Już dłużej nie mogę tu być”. Wysiada zdrowie, stres robi swoje. Ale czy mam zrezygnować ze strachu? – mówi Zorroza i pracuje nadal.

- Tu zabijają szefa policji, który ma cztery i pół tysiąca ochroniarzy! A naszą bronią jest dyktafon, notes i długopis – mówi Jose Francisco Zorroza, szef informacji w dzienniku „El Sol de Acapulco”. (fot. Jerzy Jurecki)
Podobnie myślał pewnie Juan Francisco Rodríguez Ríos, korespondent „El Sol de Acapulco” z miasteczka Coyuca de Benítez oddalonego ok. 30 km od Acapulco. 28 czerwca 2010 roku do kafejki internetowej w Coyuca de Benítez wszedł zamaskowany uzbrojony mężczyzna. Zastrzelił pracujące tam małżeństwo. Po wszystkim oddalił się niezatrzymywany. Ofiary to Juan i jego żona, właściciele kafejki. Stamtąd dziennikarz najczęściej wysyłał teksty do redakcji w Acapulco. – Przyszedł do mnie brat i mówi, że Juan jest ranny. Pobiegliśmy od razu w tamtą stronę – Alberto Rodríguez Pisa, ojciec dziennikarza, zgadza się na rozmowę, mimo że wiadomość o wizycie obcego błyskawicznie rozejdzie się po wsi. Sędziwy mężczyzna z trudem schodzi z hamaka rozwieszonego w sieni domu. Zakłada białą koszulę. Ścisza telewizor, przed którym siedzi mały, wpatrzony w ekran chłopiec. – Najpierw zastrzelił moją synową, a potem syna – mówi cicho.

Grób Juana Francisco Rodrigeza Rios – korespondenta „El Sol de Acapulco”. Został zastrzelony w kafejce internetowej, z której przesyłał relacje do gazety. (fot. Jerzy Jurecki)
– Tu, żeby być dziennikarzem czy fotoreporterem, trzeba kochać tę robotę – stwierdza Magdalena Cisneros, koordynatorka informacji w lokalnym dzienniku „El Sur” w Acapulco.
Niby oczywiste stwierdzenie, lecz żeby być dziennikarzem w Meksyku, przede wszystkim trzeba umieć przeżyć.
10 listopada 2010 roku pod redakcję „El Sur” podjechały dwie ciężarówki. Wyskoczyło z nich kilku uzbrojonych mężczyzn. Mieli długą i krótką broń. W budynku było ok. dziesięciu osób zajmujących się składem gazety i jeden fotoreporter. Ktoś usłyszał hałas przy drzwiach i zorientował się, że to napad. Ostrzegł innych. Ludzie się poukrywali. Bandyci po wejściu na piętro rozlali benzynę. Potem otworzyli ogień. Na szczęście nikt nie został ranny. Pozostały dziury w ścianach i oknach.
Płonącą benzynę udało się ugasić. – Nie przestaliśmy pisać o przemocy, ale podjęliśmy środki ostrożności. Posłuchaliśmy kolegów z Articulo 19 i zmieniliśmy siedzibę gazety. Dostaliśmy ochronę policji. Korzystamy z kursów dla reporterów, działamy zgodnie z protokołem bezpieczeństwa. Bardzo uważamy – opowiada Magdalena Cisneros. Główne zasady: starać się nie jechać samemu w teren, reporter ma być w towarzystwie innego reportera albo fotografa. Zawsze zostawiać informację, dokąd się jedzie.

Przed wejściem do redakcji dziennika „El Sur” w Acapulco zawsze stoi ochrona. Redakcja przeżyła już napad – bandyci wpadli do budynku, rozlali benzynę i otworzli ogień. Na szczęście nikt nie zginął. (fot. Jerzy Jurecki)
Jesienią 2010 roku „El Diario de Juárez”, lokalna gazeta ukazująca się nad rzeką Rio Grande w stanie Chihuahua, opublikowała na okładce dramatyczny apel do bossów karteli narkotykowych: „Co mamy pisać, żebyście nas nie zabijali?”.
Od kul zginęło bowiem jej dwóch reporterów: 13 listopada 2008 roku Armando Rodríguez, 16 września 2010 roku – fotoreporter Luis Carlos Santiago. Nie wiadomo, czy kartele odpowiedziały na prośbę redakcji; wiadomo, że od tego czasu nikt z tej gazety nie zginął.
Rodolfo Montes z dziennika „Milenio” o swoich kolegach pracujących w takich miastach jak Xalapa, Acapulco czy Veracruz mówi: – Korespondent zagraniczny przyjeżdża, przygotowuje reportaż i wyjeżdża. Podobnie my ze stolicy: przyjeżdżamy tam, działamy w terenie kilka dni, tydzień, czasem miesiąc – i wyjeżdżamy. Lokalny dziennikarz nie ma dokąd stamtąd wyjechać.

Rodolfo Montes z dziennika „Milenio” pokazuje ślady po pobiciu – został skatowany przez bandę nasłaną przez kartel Chapo. (fot. Jerzy Jurecki)
51-letni Manuel Mendoza Taracena mieszka w Xalapie od 13 lat. Jest artystą malarzem, grafikiem. Starannie ubrany, niewysoki brunet, wysportowana sylwetka. Od kilku miesięcy jest bezrobotny. – Mija dziewięć lat, od kiedy zniknął mój kuzyn Rodolfo Rincón Taracena. Był dziennikarzem w Tabasco. Dwa–trzy lata temu zatrzymano parę osób i jedna z nich zeznała, że ktoś ugotował mojego kuzyna – wspomina Manuel.
Tak przestępcy w Meksyku określają sposób, w jaki pozbywają się ciała ofiary. Zwłoki zostają rozpuszczone w beczce z kwasem.

Manuel Mendoza Taracena z Xalapy: - Mija dziewięć lat, od kiedy zniknął mój kuzyn. Był dziennikarzem w Tabasco. Dwa - trzy lata temu zatrzymano parę osób i jedna zeznała, że ktoś ugotował mojego kuzyna. (fot. Jerzy Jurecki)
Cały tekst Jerzego Jureckiego publikujemy w grudniowym „Press”
Na gali Grand Press 13 grudnia 2013 pokażemy dokument wideo o pracy dziennikarzy w Meksyku
(06.12.2013)










