Dział: WYWIADY

Dodano: Listopad 02, 2013

Narzędzia:

Drukuj

Drukuj

Kontrwywiadowi nie udało się wyrzucić mnie z Afganistanu

Rozmowa z Marcinem Ogdowskim, dziennikarzem Interia.pl, który zarzucił polskiemu kontrwywiadowi, że bezprawnie przejął dostęp do jego bloga zAfganistanu.pl

Na początku października Ogdowski będąc w polskiej bazie wojskowej w Afganistanie miał problem z umieszczeniem na blogu zAfganistanu.pl wpisu "Wąsy, czyli oczy dookoła głowy" o patrolowaniu przez żołnierzy dróg i wyszukiwaniu odciągów do min-pułapek. Mimo kilkukrotnych prób publikacji wpis znikał. Dziennikarz ogłosił na swoim prywatnym profilu na Facebooku, że jego blog został przejęty przez Narodową Komórkę Kontrwywiadu. Nazwał to „brutalną ingerencją w dziennikarską niezależność”.

- Już Pan wie, dlaczego Służba Kontrwywiadu Wojskowego zablokowała dostęp do Pana bloga?
- Nie mogę z całą pewnością stwierdzić, że blokady dokonała funkcjonująca w Afganistanie Narodowa Komórka Kontrwywiadu, będąca częścią SKW. Swoje podejrzenia wywodzę z ciągu zdarzeń poprzedzających utratę kontroli nad panelem administracyjnym blogu oraz z listy operacji dokonanych na wpisie, przy okazji którego ujawnił się problem.

- Na czym konkretnie opiera Pan swoje podejrzenia?
- Ta cała sytuacja ma głębszy kontekst. Po moim przylocie do Ghazni spotkałem się z szefem NKK. Każdy dziennikarz, który przylatuje do Afganistanu, odbywa taką rozmowę. Jest to standardowa procedura, w trakcie której reporter dowiaduje się, jakich informacji nie należy ujawniać. Na przykład, że nie wolno mu robić zdjęć bram wjazdowych, anten, rannych czy poległych żołnierzy. Miałem już za sobą takie rozmowy, bo od prawie dziesięciu lat jeżdżę do Afganistanu. Ta jednak była inna.

- Dlaczego?
- Po raz pierwszy postawiono mi warunek, że mam przed publikacją przesyłać swoje materiały do weryfikacji NKK, bo w przeciwnym razie będę musiał wrócić do Polski. Byłem oburzony. Taki wymóg jest przecież niezgodny z prawem. I zapewne dlatego owo zobowiązanie miało wyłącznie ustny charakter. Poza tym był to też policzek; uznano mnie bowiem za osobę niegodną zaufania, tymczasem od lat ministerstwo obrony honoruje moją dziennikarską pracę różnego rodzaju nagrodami.
 Początkowo próbowałem obejść ten nakaz, co doprowadziło do kolejnego spotkania z szefem NKK. Tym razem ów oficer już bez żadnej kurtuazji poinformował mnie, że skoro nie chcę współpracować, to zostanę wyrzucony. Użył też argumentu, że inni dziennikarze godzili się na takie warunki, więc czemu ja miałbym mieć opory? Stanąłem zatem przed wyborem – wracać – i tym samym zaprzepaścić wielomiesięczne przygotowania do wyjazdu – albo zostać – i zgodzić się na niekorzystne warunki. Postanowiłem zostać.

- Czyli wysyłał im Pan swoje materiały przed publikacją na blogu?
- Przesyłałem je do biura prasowego kontyngentu, a stamtąd trafiały do szefa NKK – tak to zostało rozwiązane. Całą procedurę nazywano „sprawdzaniem poziomu bezpieczeństwa materiału”. W sobotę 5 października wysłałem kolejny materiał i mimo upływu wielu godzin nie otrzymałem żadnej odpowiedzi (chodzi o wpis na blogu z Afganistanu.pl pt. „Wąsy, czyli oczy dookoła głowy” – przypis redakcji). Zacząłem interweniować w biurze prasowym, gdzie usłyszałem, że jest już sobotni wieczór. Gdy ponowiłem interwencję w niedzielę rano, kazano mi „dać sobie na luz” i przyjść po 14.00 – bo do 14.00 „tam” – czyli w NKK – ludzie korzystają z weekendowej przerwy. Informacje, że kontrwywiad w warunkach wojennych w weekendy nie pracuje, odebrałem jako jawną drwinę.
Kiedy późnym niedzielnym wieczorem po raz kolejny zjawiłem się w biurze prasowym, zastałem szefa tej komórki w towarzystwie dwóch pracowników NKK. Gdy usłyszałem, że jest już za późno, bym mógł liczyć na przejrzenie materiału, powiedziałem, że nie pozwolę sobie na takie traktowanie. Że weryfikacja miała trwać godzinę, dwie, a mija tymczasem druga doba oczekiwania. Oświadczyłem, że w tej sytuacji czuję się zwolniony z obowiązku i publikuję materiał bez czekania na akceptację, tym bardziej, że w materiale nie było żadnych informacji, które naraziłyby żołnierzy na niebezpieczeństwo.
Gdy już siedziałem przy komputerze, zaczęła się „noc cudów”. Odpaliłem wpis, a ten nagle znikł z emisji. Wkleiłem go ponownie, przez moment był widoczny, po czym znów został usunięty. Początkowo myślałem, że to jakiś błąd, ale kiedy sytuacja powtarzała się, zacząłem rozumieć, że to nie dzieje się bez przyczyny. Że ktoś „siedzi” w moim panelu administracyjnym. Upewniłem się, że pracujący obok kolega dziennikarz widzi to samo – pojawiający się i znikający wpis. Tak zrodziły się moje podejrzenia. W końcu korzystałem z wojskowej sieci internetowej, a ukraść hasło dostępu do bloga też nie jest wielką sztuką.

- I co Pan wtedy zrobił?
- Dałem sobie spokój z ponownym wklejaniem wpisu i na jego bazie napisałem komunikat, że nie panuję nad tym, co dzieje się w panelu administracyjnym. Zmieniłem hasło dostępowe, a ponieważ spodziewałem się dalszych cudów, na Facebooku napisałem, że SKW przejęła kontrolę nad moim blogiem. I wtedy wszystko wróciło do normy – już bez przeszkód zamieściłem materiał.

- Ale w konsekwencji nie odesłano Pana do Polski?
- Wiem, że NKK wysłała do Dowództwa Operacyjnego monit, w którym domagano się mojego wycofania z Afganistanu. Zapewniano przy tym, że żadne interwencje na moim blogu nie były prowadzone. Dowódca kontyngentu – w mocy którego leżała taka decyzja – postanowił jednak, że nie zastosuje wobec mnie tzw.: „przyspieszonej rotacji”. Mogłem pracować dalej, na wcześniej uzgodnionych zasadach.
Po powrocie do Polski próbowałem ustalić, czy doszło do jakiejś ingerencji z zewnątrz. Niestety, jeśli ktoś poznał moje hasło, to jego działania zostaną odnotowane jako wykonane przeze mnie. Jedyną wskazówką, że coś było nie tak, może być liczba edycji – i rzeczywiście na wspomnianym wpisie jest ich nadspodziewanie dużo. Jeśli stoi za tym SKW, mógł to być rodzaj pokazu siły, wskazania mi miejsca w szeregu. Z pewnością nie była to próba uniemożliwienia publikacji wrażliwych danych, bo takich ten materiał nie zawierał.

- Takie sytuacje zdarzają się często?
- Jeżdżę do Afganistanu od 2004 roku, blog prowadzę o czterech lat. Nikt, nigdy nie ingerował w to, co piszę.

- Podniósł Pan larum na Facebooku, a potem ucichł. Dlaczego?
- 6 października odbyłem wiele rozmów z oficerami naszego kontyngentu. Wszystkie wiodły do tej samej konkluzji – „uchatym (jak mówi się o funkcjonariuszach SKW), niczego nie udowodnisz, nie ma sensu się z nimi kopać, a po wrzawie, którą wywołałeś, nie będą się Ciebie czepiać”. I istotnie, dalej nasza „współpraca” przebiegała wręcz harmonijnie – „sprawdzanie poziomu bezpieczeństwa” odbywało się bardzo szybko. Poza tym – mimo wszystko – miałem poczucie satysfakcji. Ostatecznie kontrwywiadowi nie udało się wyrzucić mnie z Afganistanu. I nikt nie przeszkadzał mi w codziennej pracy – bez przeszkód jeździłem na patrole, zbierając materiał, którym będę mógł operować przez najbliższe miesiące.

- Inni dziennikarze/korespondenci mają ten sam problem?
- O takiej sytuacji, jaka mi się przydarzyła, nie słyszałem. Ale iskrzenie na linii korespondenci - SKW jest faktem.

- Może Pan opisać, w jaki sposób SKW utrudnia dziennikarzom relacjonowanie tego, co się dzieje w Afganistanie?
- Rozmawiałem z kilkoma osobami, które potwierdziły, że także zmuszano je do pokazania swoich materiałów przed publikacją. Wcześniej takie sytuacje nie miały miejsca, panowała zasada wzajemnego zaufania, a teraz dziennikarz musi ujawniać to, co zamierza opublikować. To godzi w wolność mediów, a przy tym łamane jest prawo, bo nie ma przepisów, które nakazywałyby dziennikarzom zdawać raporty ze swojej pracy i poddawać swoją pracę zewnętrznej kontroli.

- Czemu Pana zdaniem SKW przekracza swoje kompetencje?
- 28 sierpnia br. doszło do ataku na bazę Ghazni, kontrwywiad działa więc w stanie „wzmożenia”. Tym większego, że formułowane są wobec niego zarzutu, że Polacy dali się zaskoczyć. Czyli, że „ochrona kontrwywiadowcza” działa tak sobie. Do tego dochodzi zamieszanie w kraju, odwołanie szefa tej służby, zagrożenie czystką. Taka sytuacja rodzi pokusę, by się wykazać, a przynajmniej dmuchać na zimne. Zwłaszcza, że w tym roku było w Afganistanie kilku niedoświadczonych w wojennej reporterce dziennikarzy.
I nawet byłbym to w stanie zrozumieć, gdyby nie fakt, że owa determinacja służb jest w jakiejś mierze działaniem – jak to się mówi w wojsku – „na sztukę”. Zmuszony do „współpracy”, postanowiłem dokonać obywatelskiego protestu – i przez większość swojego pobytu w Afganistanie publikowałem na fanapage blogu treści, których nie konsultowałem z NKK. Oczywiście, w żaden sposób nie narażając zdrowia i życia żołnierzy. Wszystkie te wpisy zaczynały się od zwrotu „A tymczasem…”. Ów cykl uszedł uwadze SKW. Albo został zignorowany…

- Czy z powodu działania SKW i innych służb otrzymujemy zakłamany przekaz z wojny w Afganistanie?
- Zależy, jak daleko posunięta jest owa „prewencyjna cenzura” – w jakim zakresie używa się argumentu bezpieczeństwa. „Jeśli się nie dostosuję, to mogę mieć problem z publikowaniem materiału, a może nawet nie będę mógł później tu przyjechać” – gdy dziennikarz kalkuluje w ten sposób, to już mamy problem.

- Można jakoś uczciwie to rozwiązać?
- Wystarczy, że służby przestaną traktować dziennikarzy jak duże dzieci. Doświadczony reporter nie zrobi krzywdy bohaterom swoich materiałów.

Rozmawiała Anna Małuch
fot. Marcin Wójcik (archiwum z zAfganistanu.pl)

(02.11.2013)

* Jeśli znajdziesz błąd, zaznacz go i wciśnij Ctrl + Enter
Pressletter

PODOBNE ARTYKUŁY

Ta strona korzysta z plików cookies. Korzystając ze strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies w przeglądarce zgadzasz się na zapisywanie ich w pamięci urządzenia. Dodatkowo, korzystając ze strony, akceptujesz klauzulę przetwarzania danych osobowych. Więcej informacji w Regulaminie.