Odpowiedzialność nie może być amatorska
Krzysztof Miller (fot. Krzysztof Miller/Agencja Gazeta)
Zawodowcy są potrzebni do poprawiania po amatorach – rozmowa z fotoreporterem Krzysztofem Millerem, autorem książki „13 wojen i jedna. Prawdziwa historia reportera wojennego”.
Ma Pan żal do Grażyny Jagielskiej, że skradła Panu show?
Nic podobnego. Gdy podpisywałem umowę z wydawnictwem Znak na napisanie książki, nie miałem pojęcia, że Grażyna Jagielska też pisze książkę. Kiedy się o tym dowiedziałem, byłem nawet zadowolony. Jej książka otwiera innym oczy na problemy, które wiążą się z pracą jej męża Wojciecha Jagielskiego, dziennikarza, z którym najczęściej jeździłem relacjonować wojny.
Okazało się, że żona znanego reportera, tak jak Pan, cierpi na syndrom stresu bojowego.
Wcześniej nikt sobie nie zdawał sprawy, jak ciężkie mogą być przeżycia rodziny reportera. Grażyna to pokazała.
Ale to Jagielscy przeszli przez telewizje śniadaniowe i mieli wywiady wszędzie.
I bardzo dobrze. Ja tego nie lubię, bo mnie to bardzo stresuje. Tak samo nie mam żalu, że ludzie z Bractwa Bang Bang wydali wcześniej książkę o pracy fotoreporterów wojennych. Swoją drogą nie czytałem tej książki, tak samo jak nie czytałem książki Grażyny. Kiedy pisałem książkę, nie chciałem ulec żadnym sugestiom, które mogły się pojawić po lekturze tego, co napisali inni.
Opisał Pan w swojej książce 13 wojen i jedną – z samym sobą. Ta jedna była najtrudniejsza?
A możemy nie mówić sobie na pan?
Oczywiście.
Wiesz, ta jedna wojna z samym sobą dała mi najbardziej w kość. Wyjazdy na inne wojny to była tylko praca. Aż nagle pojawiły się problemy z głową, jednostka chorobowa.
To przez ten strach, cieknącą z uszu krew i deficyt powietrza w płucach po ostrzale artyleryjskim, świadomość, że można zginąć, widok zagłodzonych dzieci…?
Do końca nie wiem. Wszyscy mówią o syndromie stresu bojowego, ale może dopadła mnie klasyczna depresja? To, co widziałem i przeżywałem przez te wszystkie lata pracy, kumulowało się we mnie. Długo nie dawało znać o sobie. Zaczęło się, gdy miałem mniej pracy. Kiedy masz za dużo wolnego czasu, nudzisz się, zaczynasz oglądać zdjęcia i wszystko wraca.
Z jaką częścią siebie prowadziłeś najcięższe walki?
Z głową i myślami. Nie wiem, może przestały mi się w mózgu wydzielać jakieś substancje. Zaczęły się długotrwałe dziwne stany. Miałem problem z zasypianiem, bo bałem się snów. A jak już zasnąłem, to te sny mnie dopadały. Wstawałem zmęczony i rozdrażniony. Nic mi się nie chciało. Przestałem się spotykać ze znajomymi, wychodzić z kumplami na piwo. Trudno mi było nawet wyjść z domu po zakupy. Klasyczne objawy depresji.
Pytam, bo o tej jednej wojnie najmniej napisałeś w książce. Najtrudniej było pisać o sobie?
Wydawnictwo naciskało, żebym więcej o sobie napisał, ale najwięcej problemów miałem właśnie z tą częścią książki. Ciągnąłem jak koń pod górę. Ja nie lubię się skarżyć. Jeśli ktoś chce się więcej dowiedzieć na temat choroby, którą przeszedłem, może poczytać sobie o niej w Internecie.
Zresztą, kiedy się zgłosiłem do wydawnictwa z pomysłem na książkę i tam zapytali mnie, jak ona będzie wyglądała, nie potrafiłem odpowiedzieć. Dopiero później ustalaliśmy, jaką formę ma mieć ta książka. Pisałem ją przez dziesięć miesięcy.
Pisanie pomogło Ci w oswojeniu wspomnień z wojen?
Kompletnie nie pomogło, wręcz przeciwnie. Musiałem jeszcze raz obejrzeć wszystkie zdjęcia, przypomnieć sobie przeżycia. A potem jeszcze promocja książki. W klubie Wrzenie Świata miałem spotkanie autorskie, na którym poproszono mnie, żebym przeczytał fragmenty książki z opisami zdjęć, które nie zostały opublikowane. Przy pierwszym fragmencie głos zaczął mi się łamać.
Warto było w Gruzji w 1991 roku podchodzić tak blisko, by uchwycić na zdjęciu wybuchający proch pocisku z kałasznikowa?
Absolutnie warto. Takie zdjęcia dokumentują wydarzenia i historię.
A potem za takie zdjęcia dostaje się nagrody.
Można zarzucić fotoreporterom, że pracują dla nagród. Ale ja akurat rzadko startuję w konkursach fotograficznych. Gdy w 2000 roku zostałem jurorem World Press Photo, doszedłem do wniosku, że nawet nie za bardzo mi wypada. Poza tym fotografia to nie są zawody sportowe. To często opisywanie tragedii i dramatów. A jak oceniać dramaty, który z nich jest większy?
Ale jak się już zrobi takie zdjęcie jak Twoje, gdzie widać wybuchający proch pocisku, to potem podchodzi się jeszcze bliżej, żeby zrobić jeszcze lepsze zdjęcie?
Ja chyba od razu bardzo blisko podchodziłem. Niedawno ktoś mi przypomniał, że jak mnie ochroniarz pałował w Jarocinie, to naciskałem migawkę w aparacie, żeby sfotografować, jak on to robi. Nie wiem, może dzięki skokom do wody z dużej wysokości, które uprawiałem, mam przesuniętą barierę strachu.
Jak bardzo można się zbliżyć do niebezpieczeństwa, żeby je pokazać?
Jedyną granicą jest tu granica między życiem a śmiercią. Ale dopóki żyjesz, nie ocenisz, czy mogłeś zrobić jeszcze jeden krok, czy trzy. Jednak warto pamiętać, że redakcja nie wysyła fotoreportera, żeby zdobywał medale albo wygrywał potem konkursy. Redakcja wysyła cię, żebyś zrelacjonował wydarzenie i wrócił. Śmierć na linii frontu nie jest naszym zadaniem.
Jakie to uczucie, gdy przystawiają do głowy pistolet, tak jak Tobie w Bośni i w Kambodży?
Najpierw totalny strach, od którego drętwiejesz, a potem zaczynasz oceniać sytuację – na ile jest groźnie – i kombinujesz, jak ją rozładować, tak żeby każdy poszedł w swoją stronę.
A potem to się śni?
Ale dopiero później, bo dopóki życie zawodowe zapieprzało, nie miałem czasu myśleć na przykład o tym, co się dzieje z ludźmi, których poznałem w Karabachu, bo już fotografowałem dzieci w Kongu. Żyłem na walizkach.
Co najczęściej Ci się śniło?
W depresji odnosisz wrażenie, że sny są bardziej realistyczne od tego, co przeżywasz na jawie. W moim przypadku wszystko – historie i ich bohaterowie, którzy nie żyją – zaczęło się nakładać na siebie. Śniło mi się na przykład, że duszę się pod ostrzałem, a z ust wysypują mi się krótkie czarne patyczki. Albo że jadę starym warszawskim tramwajem i nagle wjeżdżam do okopów na linii frontu w Czeczenii. Kompletny odlot.
Wielu dziennikarzy i reporterów relacjonuje wojny, ale nie odchorowują tego tak mocno jak Ty.
Czy ja mocno odchorowałem? Po prostu odchorowałem swoje. Na szczęście jest już dużo lepiej, wróciłem do pracy. Wielu reporterów i fotoreporterów wojennych też się leczyło. Trzeba pamiętać, że wcześniej nie było czegoś takiego jak syndrom stresu bojowego, nikt tego tak nie nazywał. Ale mój wujek, który walczył w powstaniu warszawskim, do końca życia chodził wyrzucać śmieci w garniturze. Widział wszędzie nagie zwłoki albo tych, których śmierć zastała w piżamie. Uważał, że to niegodne i chciał być w garniturze, gdy go trafi kula.
Ty i tak byłeś w o wiele lepszej sytuacji od ludzi, których fotografowałeś. Wiedziałeś, że zabierzesz swoje zabawki i wrócisz do spokojnego domu, a oni zostawali.
Miałem paszport, wizę i środki, żeby po skończonej robocie móc się zwinąć. Ludzie, których fotografowałem, zostawali. Ale muszę powiedzieć, że bardzo rzadko spotykałem się z agresją uchodźców czy osób cierpiących, którym robiłem zdjęcia. Oni myśleli, że te fotografie jakoś im pomogą. Oczywiście w większości przypadków to były płonne nadzieje.
Podobno zanim wyjedzie się na wojnę, trzeba najpierw sobie wszystko na miejscu poukładać. W domu radziłeś sobie gorzej niż na wojnie?
Później zacząłem sobie gorzej radzić, gdy choroba mnie dopadała.
A może Ty się do tej pracy po prostu nie nadawałeś, bo byłeś zbyt rozbujany – jak opisujesz siebie w książce?
A może dzięki temu, że byłem rozbujany, to z aparatem podchodziłem blisko miejsc, gdzie się coś działo? Nie sprawdzimy tego. Ale redakcja, w której pracuję już 24 lata, zawsze miała do mnie zaufanie. Koledzy dziennikarze, z którymi pracowałem, też mi ufali.
Łatwiej być odważnym na wojnie niż w codziennym życiu?
Mnie pokonało życie codzienne, a nie wojny. W życiu codziennym wcale nie jest łatwiej. Gdybym pracował w fabryce śrubek, wychodził do roboty o siódmej i wracał o piętnastej, miał poukładane w ten sposób życie, byłoby mi znacznie łatwiej. Ale ja pracuję w czasie nieokreślonym. Kiedy była powódź w Sandomierzu, musiałem jechać tam o pierwszej w nocy i dokumentować powódź. Ja to uwielbiam.
Zabrakło Ci odwagi pod koniec 2011 roku, gdy nie stanąłeś w jednym szeregu z kolegami fotoreporterami z „Gazety Wyborczej”, gdy Agora wciskała Wam niekorzystne aneksy do umów o pracę?
Chciałem mieć święty spokój. Dopiero co wyszedłem wtedy z pewnego etapu swojej choroby, miałem już podpisaną umowę ze Znakiem na pisanie książki, jednocześnie normalnie pracowałem jako fotoreporter. Zgodnie z aneksem, który podpisałem, za zdjęcia, które ostatnio zostały wykorzystane do promocji książki wydanej przez Agorę, nie dostaję żadnych pieniędzy, bo nie mam do nich praw autorskich. Jednak wolę, żeby te zdjęcia były publikowane, niż kurzyły się u mnie pod łóżkiem.
Podpisując jako pierwszy ten aneks, utrudniłeś walkę kolegom, którzy chcieli bić się o swoje prawa.
Każdy bierze swój los w swoje ręce. Trudno mi było solidaryzować się z kumplami, którzy po tym jak podpisałem umowę, od razu przestali mi podawać rękę. To oznacza, że nie wszyscy byli prawdziwymi kumplami. Byłem w trudnej sytuacji. Zapytałem chłopaków, czy będą za mnie płacili alimenty. Odpowiedzieli, że nie, bo sami nie mają pieniędzy. Oni nie ponoszą odpowiedzialności za moje życie, tylko ja sam za nie odpowiadam. Wątpię, że gdybym nie podpisał umowy, ich sytuacja by się poprawiła. Moja natomiast byłaby o wiele gorsza.
W nagrodę zostałeś jednym z nielicznych fotoreporterów „Gazety Wyborczej” na etacie.
Nie w nagrodę. Jako jeden z trzech fotoreporterów dostałem propozycję przedłużenia umowy, a inni dostali wypowiedzenia dotychczasowych umów i propozycję umów śmieciowych. Byłem w zupełnie innej sytuacji niż inni. Ja nie zostałem wyrzucony. Nie wiem, o co to całe larum.
Ale Ty jeszcze organizowałeś konkurs dla studentów łódzkiej filmówki, żeby przysyłali zdjęcia, a nagrodą była publikacja w „Gazecie Wyborczej”. Nie czułeś, że to próba wyrzucenia doświadczonych dziennikarzy z Agory i zamiany ich na tańszych?
Nie wchodziłem w głowy analizatorów z Agory, żeby się dowiedzieć, o co im chodziło, bo się na tym nie znam. Kiedy się zorientowałem, że ten konkurs wzbudza kontrowersje, od razu się z niego wycofałem. Poinformowałem o tym na Facebooku, gdzie toczyła się dyskusja na ten temat. Konkursy to nie jest moja bajka, ja jestem fotografem.
Niektórzy Twoi koledzy chwalą sobie jednak wolność freelancerów. Jeden nawet mi powiedział, że etat to dla fotoreportera fatalne rozwiązanie. Nie ma racji?
Freelancerowi jest łatwiej planować wyjazdy, jechać, dokąd chce i kiedy chce, nie ma ciśnienia ze strony redakcji. Ja jednak wolałbym tego uniknąć, bo chcę współpracować z dziennikarzami. Poza tym trudniej byłoby mi dorabiać, żeby realizować ciekawe projekty. Nie widzę siebie jako fotografa ślubnego, paparazziego ani fotografa mody, więc te furtki do dorabiania byłyby dla mnie zamknięte.
Nadal wolisz robić zdjęcia na kliszy, żeby potem je wywoływać?
Oczywiście. Dwa lata temu w szkole filmowej w Łodzi skończyłem studia fotograficzne. Tam miałem zajęcia, które się nazywały „dawne techniki fotografii”. Po studiach w tych technikach czuję się bardzo dobrze i uwielbiam pracować na negatywie. W codziennej pracy mam jednak aparat cyfrowy i podpięty do niego transmiter, żeby zdjęcie jak najszybciej dotarło do redakcji i możliwie szybko zostało wstawione na stronę internetową.
Po co Ci były te studia fotograficzne? Przecież byłeś już znanym i uznanym fotoreporterem.
Chciałem usystematyzować wiedzę. Miałem mnóstwo ciekawych zajęć, chociażby o symbolice kolorów, symbolice kompozycji, historii fotografii. Musiałem się tego nauczyć, bo nie miałem przygotowania teoretycznego. Musiałem też przeczytać trochę książek, to niesamowicie otwiera głowę. Studia były mi też potrzebne, żebym mógł rozmawiać o każdej formie fotografii. Wcześniej ludzie mnie na tym zaginali. Chciałem też sobie udowodnić, że jestem w stanie skończyć takie studia. To było dla mnie wyzwanie, bo w ich trakcie przez pół roku przebywałem na oddziale Kliniki Psychiatrii i Stresu Bojowego. Na szczęście lekarz zwalniał mnie na zajęcia.
Tylko komu teraz potrzebni są fotoreporterzy z ich wiedzą i wyrafinowanymi fotografiami? Liczy się dosłowność. Na przykład z demonstracji gazetom potrzebne są zdjęcia transparentów z hasłami. A to może zrobić każdy swoim smartfonem.
Zawodowcy są potrzebni do poprawiania po amatorach. Fakt, zawodowcy nie zrobią już pierwsi zdjęcia zabitego Muammara Kaddafiego. To potrafią amatorzy, którzy zdążyli Kaddafiego zabić i jeszcze to sfotografować telefonami. Ale to zawodowcy byli potrzebni, żeby pokazać wojnę w Libii, cały jej kontekst i wszystkie aspekty. Należy pamiętać o tym, że nad amatorem, który bawi się w fotoreportera lub dziennikarza, nie wisi miecz wyklęcia go przez redakcję i środowisko. Jeżeli nakłamie albo poprzerabia zdjęcia w Photoshopie, nic mu nie grozi, bo amator za nic nie odpowiada. A odpowiedzialność nie może być amatorska.
A Ty będziesz fotografował już tylko budowę warszawskiego metra i portrety bohaterów tekstów?
Oczywiście, że nie. Ostatnio z Pawłem Smoleńskim mieliśmy pomysł, żeby się zabrać z Polską Akcją Humanitarną do Syrii. Niestety, okazało się, że w tym samym czasie jedzie już tam inny zespół złożony z fotoreportera i dziennikarza. Ale jestem otwarty na takie propozycje.
Chcesz znów jechać fotografować wojnę?
Absolutnie tak.
Nie boisz się?
Krótka odpowiedź: nie.
A czego się dziś boisz?
Może czegoś w życiu codziennym, ale myślę, że wszystko będzie dobrze.
Rozmawiał: Mariusz Kowalczyk, „Press”
fot. Krzysztof Miller/Agencja Gazeta
(27.04.2013)