Wróblewski i jego ludzie zostali poświęceni z powodów polityczno-ekonomicznych
Obejrzałem oświadczenie Tomasza Wróblewskiego i zrobiło mi się smutno.
Wierzę w opowiedzianą przez niego sekwencję wydarzeń z dnia i nocy poprzedzających publikację materiału o trotylu. Jest szczegółowa, logiczna, spójna z relacjami Cezarego Gmyza i niestety niekorzystna dla wydawcy. Wydawca wiedział o treści publikacji, o rodzaju źródeł, zdawał sobie sprawę z wagi i rangi tekstu.
Musiał też zdawać sobie sprawę z konsekwencji, skoro wyruszył na nocny spacer do rzecznika rządu. Słuchając Wróblewskiego, choć nie mówi tego wprost, trudno nie odnieść wrażenia, że on i jego ludzie zostali poświęceni z powodów mieszanych, polityczno-ekonomicznych. Jeśli tak właśnie było, to poświęcenie jest błędem. Ono może się opłacić wyłącznie w bardzo krótkiej perspektywie.
Wiarygodność gazety ucierpiała po błędzie redakcji, po błędzie – Wróblewski to przyznaje – wynikającym z braku precyzji, z niewłaściwych sformułowań. W moim przekonaniu pozycją gazety i jej wiarygodnością mogą zachwiać w dużo większym stopniu zwolnienia czterech kluczowych dziennikarzy. W ten sposób zewnętrzna kryzysowa sytuacja wdarła się do zespołu pozbawionego parasola ochronnego niezbędnego w tej pracy. Niedopuszczalnym błędem było przesłuchiwanie dziennikarzy przez radę nadzorczą. Proponowanie ujawnienia źródeł osobom spoza redakcji jest niewyobrażalne i kuriozalne. Przy absolutnej dominacji mediów bezwstydnie układających się z rządzącymi, to co stało się w „Rzeczpospolitej” poobijało naszą demokrację. Kto będzie kontrolował władzę? Ci dziennikarze, którzy jedzą z jej ręki? Ta stronnicza garstka zepchnięta na margines i jawnie reprezentująca opozycyjną partię? To jeden z najsmutniejszych filmów, jakie ostatnio widziałem.
Sławomir Jastrzębowski, redaktor naczelny "Super Expressu"
(10.11.2012)