Trochę nie na temat o Natemat.pl
Postanowiłem, że zamiast przyłączyć się do chóru parówkowych skrytożerców, lepiej wykorzystam pretekst jakim stał się portal Lisa żeby napisać o rzadko dostrzeganym punkcie widzenia, który można by określić jako „perspektywa gajowego” . Kiedy czytam jak kolega Zieliński z TheNextMedia, mówi: „my nie wierzymy w płatne treści w sieci”, wiem że mówi to człowiek nowoczesny, którego spojrzenie na rzeczywistość jest spójne z manifestem Dzieci w Sieci. Zaczynam się jednak coraz częściej zastanawiać kiedy wreszcie nastąpi ten moment, że przyjdzie gajowy i wypędzi partyzantów z lasu.
Ok. Kontent jest wprawdzie wartościowy i opiniotwórczy, ale bierzemy go od blogerów za darmo więc głupio by było go tak po prostu sprzedawać. W sumie naprawdę to i tak właśnie blogerzy – jak rozumiem - głównie korzystają, bo i mogą wypromować swoje nazwisko, i znaleźć audytorium dla swoich opinii (prawie takie jak programy poranne w TOK FM), a nawet powalczyć z zakłamanym przez tabloidy wizerunkiem. Natemat.pl pozycjonuje się więc w zasadzie na taką quasi społeczną inicjatywę, która i przy znanych nazwiskach się ogrzeje ale jak trzeba to i na barykady z protestującymi internautami pójdzie jako wyraziciel ich opinii. Czy można być jednocześnie rewolucjonistą i członkiem establishmentu przekonamy się niebawem.
Ale wróćmy do gajowego. O tym że większość dziennikarzy i ekspertów może sobie pozwolić na luksus lansu za darmo, ponieważ ich pensje płaci ktoś inny już pisałem wcześniej, jednak warto się zastanowić czy taki scenariusz jest do utrzymania w dłuższej perspektywie. Zakładając bowiem, że projekt Natemat.pl się powiedzie, czego mu bardzo osobiście życzę, zdobędzie rzesze czytelników i wejdzie do pierwszej ligi w rankingu cytowań, należy się spodziewać dużej zmiany w relacjach pomiędzy wydawcami a dziennikarzami (czasem zwanymi blogerami). Wydawcy tracąc unikalność treści, stopniowo zaczną „uszczelniać” swoje zasoby, najpierw grzecznie perswadując pracownikom pomysły autopromocyjnej pracy na rzecz wolnej wymiany myśli w Internecie, potem już mniej grzecznie dziękować takim osobom za współpracę, aż wreszcie tworząc dla nich własne środowiska do twórczej ekspresji. Już teraz możemy obserwować powstawanie związanych z wydawcami opiniotwórczych mediów internetowych, konkurencyjnych do Natemat.pl, a z całą pewnością będzie ich przybywać wraz z rozwojem projektu Tomasza Lisa. Kto wie, może nawet się okazać, że Lis uratuje zawód dziennikarza, bo wyłączność na treści znów będzie w cenie, a o najpopularniejszych blogerów (przepraszam – dziennikarzy) zacznie się konkurencja i wzajemne podkupywanie.
I tu dochodzimy do sedna perspektywy gajowego. Ta piękna wizja ma bowiem szansę realizacji tylko pod warunkiem, że zapłacą za nią … reklamodawcy. Na tym polega bowiem cała diabelska ironia pięknej skąd inąd walki o wolność w sieci. Można do tego dorabiać teorie o nowym wspaniałym świecie, pisać manifesty, i przede wszystkim dobrze się bawić w czasie ulicznych i facebookowych demonstracji, ale brutalna prawda jest taka, że za te szczytne ideały, za swobodę „dzielenia się kulturą”, za to żeby „Internet był nasz”, płacimy … kupując w sklepie proszek do prania, ubezpieczając samochód czy doładowując „tanie minuty” w telefonie. Budżet reklamodawcy napędzamy bowiem my sami kupując produkty, które on reklamuje obok treści z których korzystamy za darmo.
Czy z tej perspektywy opiniotwórczość mediów w nowej rzeczywistości darmowych treści w Internecie, ma to samo znaczenie, jak wtedy kiedy to płacący czytelnicy uniezależniają Wydawcę od wpływów reklamodawcy? Alternatywą dla płacenia za treści jest bowiem płacenie za mydło i szampon i mówienie tu o jakimś wyzwoleniu wydaje się lekką hipokryzją.
No chyba, że uznamy, że portale typu Natemat.pl to media misyjne i powinien je dotować rząd. Wtedy lisek w ręku premiera na gali "Wprost" nabiera nowego znaczenia.
Rafał Oracz
(23.02.2012)