Olgierd Budrewicz - mistrz małego bagażu

fot. Archiwum prywatne Olgierda Budrewicza
Moje życie to dwa ważne etapy: powstanie warszawskie oraz podróże - wspominał Olgierd Budrewicz w "Press" (październik 2010).
Otaczali mnie Pigmeje z plemienia Twa Binga. I dżungla. Tak realna, że aż nieprawdziwa. Czasami miałem wrażenie, że jestem jedynie współtwórcą jakiegoś filmu, bo to przecież niemożliwe, że ja tu jestem, że na to patrzę. To są momenty takiej euforii, której się nie da opowiedzieć. To trzeba przeżyć. I kiedy wydaje mi się, że niczego piękniejszego nie doświadczyłem, wracam do Polski.
Nigdy nie potrafiłem zrezygnować z pisania o Warszawie. Jako reporter miejski w powojennym „Wieczorze Warszawy” dzień po dniu obserwowałem to zrujnowane miasto, które teraz można oglądać jedynie na starych taśmach filmowych i wyblakłych zdjęciach. Z bliska obserwowałem dramaty ludzi, którzy wracali do nieistniejących domów. Śledziłem ponowne narodziny miasta. Patrzyłem na trupa. I oto na moich oczach wyłaniał się embrion.
Taki schizofreniczny dziennikarz jestem.
Warszawa po raz pierwszy
Tu urodził się mój ojciec. Ja przyszedłem na świat w sąsiedztwie SPATiF. Pod naszymi oknami odbywały się defilady wojskowe. Potem przeprowadziliśmy się na Żoliborz, wtedy inteligenckie przedmieście stolicy. Z kolegami bawiliśmy się na placu przy ulicy Śmiałej. My nazywaliśmy go „placem czterech generałów”, bo na każdym rogu mieszkał jakiś generał. Przy placu Inwalidów stał dom, w którym mieszkał generał Leopold „Niedźwiadek” Okulicki (ostatni komendant główny Armii Krajowej – przyp. red.), z którego synem Zbyszkiem siedzieliśmy w jednej ławce w gimnazjum im. Poniatowskiego. Ale maturę zdawałem już na tajnych kompletach w 1942 roku.
Chciałem skończyć normalne wyższe studia z prawdziwego zdarzenia. Byłem pod urokiem książek reporterskich, podróżniczych, np. Arkadego Fiedlera. Marzyłem o podróżach. Tyle że w Polsce nie było wyższej uczelni kształcącej dziennikarzy. Razem z przyjaciółmi zacząłem więc studiować prawo na tajnym Uniwersytecie Warszawskim. Ale wstąpiłem też do Konspiracyjnej Szkoły Dziennikarskiej. Pewnie jakiś wpływ na moje wybory miała też znajomość z Melchiorem Wańkowiczem, który mieszkał na Żoliborzu kilka domów dalej. Bo gdy po powstaniu warszawskim ukończyłem prawo, i tak się szczęśliwie wykoleiłem – zostałem dziennikarzem.
Warszawa po raz drugi
Miałem to szczęście, że dziennikarsko byłem niemal od początku aktywny wśród przyzwoitych ludzi. Po powrocie do Warszawy, chcąc się trzymać linii katolickiej, zaangażowałem się w prace przy organizacji „Tygodnika Warszawskiego”, pisma robionego na wzór „Tygodnika Powszechnego”. Na jego czele stanął ksiądz Zygmunt Kaczyński – zbieżność nazwisk na szczęście przypadkowa. Przed wojną był dyrektorem Katolickiej Agencji Prasowej, w czasie okupacji wiceministrem informacji i dokumentacji w rządzie generała Sikorskiego. Po wojnie jako jeden z pierwszych wrócił do Polski.
Nasza redakcja mieściła się przy ulicy Nowogrodzkiej, w budynku, gdzie później była Operetka Warszawska, a obecnie jest Teatr Muzyczny Roma. Któregoś dnia razem z kilkoma kolegami spóźniłem się do pracy. Dozorca mnie zobaczył z daleka i w kilku dosadnych słowach kazał natychmiast uciekać. Ubecja już była w redakcji. Nastąpiły aresztowania. Redakcję zlikwidowano. Koledzy zostali skazani, niektórzy nawet dostali dożywocie. Ksiądz Kaczyński zmarł w więzieniu na Rakowieckiej w bardzo niejasnych okolicznościach.
Zacząłem się zastanawiać: co dalej? Dalsza praca w prasie katolickiej była niemożliwa bez więzienia. Zgłosiłem się do pracy w „Wieczorze Warszawy”. To była taka ówczesna konkurencja „Expressu Wieczornego”. Trafiłem więc niejako prosto w paszczę lwa, do Jerzego Borejszy, który stworzył tę gazetę. Wiedziałem, z kim mam do czynienia. To był komunista, bardzo inteligentny, jeden z najwybitniejszych, jakich komuniści mieli w Polsce. To on zorganizował i redagował naczelny organ PKWN, czyli gazetę codzienną „Rzeczpospolita”, stworzył Spółdzielnię Wydawniczą „Czytelnik”, z jego inicjatywy podjęto też budowę Domu Słowa Polskiego.
Borejsza był bardzo zaskoczony moją wizytą. Powiedział: – Mnie nie interesuje pana przeszłość, to pana sprawa, ale mogę pana wziąć jedynie na reportera miejskiego.
A ja na to: – Mnie tylko o to chodzi.
No i tak zostałem „kandydatem na reportera miejskiego”. Razem ze mną w pokoju siedział inny kandydat. Byliśmy, jak podobno obecnie mówi się w redakcjach, „od pietruszki”. Czyli takimi, którzy chodzą po targowiskach i notują ceny warzyw, opisują dziury w jezdniach. Tylko że wtedy w Warszawie były same dziury. Szybko podzieliliśmy się ścieżkami. Do mnie należało wybrzeże Wisły. On chodził w okolice placu Trzech Krzyży, Starego Miasta. Nazywał się Miron Białoszewski.
Dzięki pracy w tej popołudniówce widziałem, jak dzień po dniu staje się miasto. Uczyłem się jego anatomii. Obserwowałem rzeczy piękne, ale też brzydkie i nieciekawe. Znikąd na przykład pojawiali się ludzie, którzy szybko i za wszelką cenę chcieli zrobić wielkie pieniądze. To wtedy nauczyłem się, że temat dziennikarski tkwi w każdym człowieku.
W „Wieczorze” spotkało się kilku przyzwoitych ludzi, którzy szukali azylu, żeby przeczekać złe czasy. Ale też zwykli oportuniści, którzy robili wszystko, co im kazano. A ja byłem oportunistą nietypowym, bo po prostu robiłem swoje. I tak na przykład opublikowałem cykl rozmów z rzemieślnikami warszawskimi, m.in. z braćmi Łopieńskimi czy Bazarnikiem. Mam wrażenie, że to było ważne, bo polskie rzemiosło niszczono wówczas w sposób programowy.
A pewnego dnia obserwowałem sobie odbudowę mostu Kierbedzia, obecnie Śląsko-Dąbrowskiego. Patrzyłem, jak ślamazarnie to idzie, jak robotnicy piją wódkę i oburzony napisałem o tym tekst. „Wieczór” opublikował to na pierwszej stronie. Gdy kilka dni później poszedłem w to samo miejsce, zobaczyłem wielką, fachowo namalowaną tablicę z napisem: „Osobom obcym oraz reporterom »Wieczoru Warszawy« wstęp surowo wzbroniony!”.
Świat po raz pierwszy
Moja współpraca z „Przekrojem” zaczęła się od wakacji na Mazurach z Leopoldem Tyrmandem. To on zaproponował, żebyśmy razem napisali tekst. Pamiętam, że dotyczył proniemieckich sympatii Szwedów. „Przekrój” to opublikował. A potem już redaktor naczelny Marian Eile wciągnął mnie do współpracy.
Eile to był dziennikarski geniusz. Już przed wojną pracował jako sekretarz redakcji „Wiadomości Literackich”. Robił też rysunki. Wybitnie inteligentny, dowcipny. W „Przekroju” zebrał niebanalnych ludzi dużej klasy. To pismo to był autorski twór Eilego, a jego towarzyszka życia Janina Ipohorska (Jan Kamyczek), rysowniczka, autorka rubryki „Demokratyczny savoir vivre”, osoba piekielnie dowcipna, stała się duszą tej redakcji. Bez niej Eile nie stworzyłby tak dobrej gazety, choć to on dostrzegał w ludziach potencjał. A przede wszystkim nie bał się. Choć oczywiście miał duże kłopoty z cenzurą.
„Przekrój” długo stanowił część mojego życia. Pisałem najczęściej o Warszawie, aż wreszcie samodzielnie zorganizowałem sobie pierwszy wyjazd zagraniczny. Nie mogłem normalnie dostać paszportu, więc pojechałem do znajomych na Wybrzeże. Powiedzieli mi, że mogę popłynąć jako majtek na statku handlowym pod polską banderą. Będę miał książeczkę żeglarską, ale dostanę psie pieniądze. Zdecydowałem się. Popłynąłem na m/s „Szczecin”, odwiedziłem trzy kontynenty: Europę, Azję i Afrykę. „Przekrój” opublikował relację z tej podróży, a ja napisałem swoją pierwszą książkę podróżniczą „Sygnały z trzech kontynentów”.
Aby ją stworzyć, musiałem to wszystko zobaczyć. Może po prostu brakuje mi wyobraźni, bo muszę mieć tworzywo, fakty. Na swoje wyprawy zwykle zabierałem dyktafon, bardzo wiele nagrywałem. Ale też zawsze notowałem. Nie dopuszczałem, żeby coś uchodziło w powietrze, dbałem, aby pozostał jakiś materialny ślad. Zapisywałem nazwisko, adres, wiek, czyli wszystkie podstawowe dane. Chociaż nie zawsze wiedziałem, czy materiał z wyprawy trafi do gazet, czy do książki. Trzymałem się „Przekroju”, ale kilka razy napisałem coś dla „Dookoła Świata”. Często natomiast pojawiały się przedruki moich reportaży w innych tytułach.
Byłem też w Libanie, kraju niby religijnym, zdominowanym przez islam, ale dość swobodnym, żeby nie powiedzieć rozwiązłym. Tamtejsze domy publiczne w bejruckiej dzielnicy miłości opisałem w mojej relacji. „I tutaj widać od razu bogactwo libańskiego rynku towarowego. Półkami są okna, balkony, tarasy, różowo i czerwono oświetlone wejścia. Towar siedzi apatyczny, zajęty gryzieniem orzechów i pestek”. Po powrocie wchodzę do redakcji, do pokoju rysowników. Wszystkie głowy pochylone nad stołami. Nagle dostrzega mnie Zygmunt Strychalski, wznosi oczy do nieba i krzyczy: – Boże! Budrewicz! Prosto z burdelu!
Świat po raz drugi
Dopiero potem przyszedł czas na wielkie wyprawy. W dość pośredni sposób zostałem zaproszony do podróży w górę Ubangi, wielkiego dopływu rzeki Kongo, szlakiem Józefa Conrada i jego książki „Jądro ciemności” (wyprawa zaowocowała w 1965 roku książką „Równoleżnik zero” – przyp. red.). Niebawem miałem zrozumieć głęboki sens tego genialnego tytułu.
Zaczęło się od tego, że przyjaciel, wybitny warszawski prawnik, wręczył mi swoją bardzo elegancką wizytówkę wraz z adresem znajomego, który wojnę spędził w obozie koncentracyjnym, a potem osiadł w Afryce. To był Staszek Hempel, syn profesora Jana Hempela, który zrekonstruował między innymi kolumnę Zygmunta. Ale w latach pięćdziesiątych mieć wizytówkę jako list polecający do Polaka w Kongu, a móc wyjechać z Polski, to były dwie różne sprawy. Paszport w jakiś sposób pomógł mi załatwić Marian Eile. Nie wiem, po której z moich podróży przestali go pytać, czy jest pewny, że wrócę. Wracałem przecież zawsze. Oczywiście, pojawiały się jakieś posądzenia, paszkwile, ale to był margines. Czytelnicy przyjmowali moje relacje z ciekawością. Do dziś niektórzy pamiętają te reportaże, o których nawet ja zapomniałem. Dostawałem wiele listów, zresztą nie tylko z Polski.
Od dawna marzyłem, aby wejść w sam środek Afryki, tej dzikiej, poznać Pigmejów. Nie chciałem się ślizgać po utartych szlakach Tanzanii i Kenii. Już Conrad w „Jądrze ciemności” pokazał, że Afryka to także siedlisko bandytów i hochsztaplerów, że nie można jej idealizować. Chciałem to w miarę swoich możliwości sprawdzić.
Pojechałem. Staszek Hempel osiadł w Léopoldville, obecnie Kinszasa, w Kongu, jeszcze wówczas belgijskim. Powitał mnie na mokrej łące w murzyńskiej wiosce. To była scena jak nie z tego świata. Czysty surrealizm. Jestem przekonany, że duch Conrada, jeżeli unosił się wtedy nad nami, to musiał się uśmiechać. Tam, na tej afrykańskiej łące dwóch białych ludzi. Jeden dziennikarz prosto z Warszawy, drugi zawodowy łowca krokodyli. I ja mu wręczam wytworną wizytówkę polskiego prawnika. Jeden gest otwierający drogę do kompletnie obcego, nieznanego świata. Jeszcze wtedy, chociaż to była połowa XX wieku, mało kto zapuszczał się na te tereny. A co dopiero ja, z Polski, z której właściwie w ogóle się nie wyjeżdżało.
Załoga naszego szkunera nie była liczna: Staszek Hempel i jego dziewczyna Iwona, trzech Murzynów, ja i jeszcze jeden młody, ale bojowy Amerykanin. Tylko że w tym wypadku „bojowy” należałoby chyba wyprowadzić od czasownika „bać się”. Płynęliśmy w górę rzeki do Likuali, kraju Pigmejów, sięgającego do ówczesnego Cesarstwa Środkowoafrykańskiego, którym rządził cesarz Bokassa, posądzany o ludożerstwo. I chyba zresztą nie bez podstaw. Właściwie naszą eskapadę do dzisiaj można nazywać „podróżą w nieznane”. Pigmeje zostali bardzo późno odkryci przez białego człowieka. Niedostępne tereny, podejrzliwość tubylców spowodowały, że wciąż jeszcze o tych ludziach wiemy bardzo niewiele. Nawet w „Jądrze ciemności” Conrad do końca nie wyjaśnia, na czym ta tytułowa „ciemność” polega. Ja tłumaczyłem to na swój sposób: jedziemy do kraju ciemności, nieznanego, prawie nieodwiedzanego przez białych, gdzie Pigmeje walczą z Murzynami. Ten konflikt wciąż trwa. Przeciętny Murzyn uważa bowiem Pigmeja za gorszy gatunek człowieka.
Nocą Staszek polował na krokodyle. Muszę przyznać, że mój udział – chociaż z pozoru skromny – był jednak ważny. Staszek zakładał na czoło silną lampkę, taką jakiej używają górnicy w kopalniach, wyciągał rękę w mrok i mówił:
– Patrz, Olgierd, jak się świecą!
– Ty się świecisz – odpowiadałem, wskazując lampkę. Ale on wiedział, o czym mówi. Daleko, na brzegu błyskały ślepia krokodyli. To dlatego, że na oczach tych zwierząt znajduje się warstwa odblaskowa, będąca konsekwencją przystosowania do nocnego trybu życia.
Podpływaliśmy bliżej. Staszek kazał mi siadać na takiej wielkiej skrzyni. Myślałem, że chce, żebym lepiej wszystko widział. Siadałem i patrzyłem, jak składał się do strzału. Krokodyla trzeba trafić dokładnie między oczy, żeby nie zepsuć skóry. Hempel miał oficjalne pozwolenie na polowanie i handel skórami. Z tego żył. I chociaż strzelał znakomicie, często zdarzało się, że ranny gad zsuwał się do rzeki. Wtedy Staszek wskakiwał za nim i chwytał go gołymi rękami. Po czym krzyczał:
– Olgierd, wstawaj!
Zrywałem się na równe nogi, on wrzucał zdobycz do skrzyni, a ja natychmiast zamykałem wieko i na nim siadałem.
Do „Równoleżnika zero” sam robiłem zdjęcia. Zabrałem duży zapas filmów i swoją leicę. A do dziś przyjaciele nazywają mnie mistrzem małego bagażu – bo na wszystkie wyprawy brałem jedną niewielką walizkę na kółkach i ewentualnie małą torebkę na ramię. Oczywiście zawsze odbywało się to kosztem mojej garderoby.
Podczas całej tej wyprawy najtrudniejsze były dla mnie warunki bytowe. Te moskity, komary, muchy tse-tse to realne zagrożenie malarią, na którą co roku zapada 220 milionów ludzi, a umiera od miliona do trzech milionów. O dziwo, najgroźniejszą przygodę, która wstrząsnęła nawet zahartowanym Staszkiem Hempelem, przeżyliśmy dzięki afrykańskim mrówkom. Tubylcy nazywają je siafu. Maszerują w kolumnach liczących czasem ponad 20 milionów osobników, a uciekają przed nimi nawet drapieżniki. Dopadły nas w obozie w głębi dżungli. Oblazły, zaczęły gryźć, kąsać, a my nie umieliśmy się obronić. Skakaliśmy, krzyczeliśmy. Wszystko na nic. Uratowali nas Pigmeje. Rozpalili wielkie ognisko w formie okręgu z jednym tylko wyjściem i… mrówki wymaszerowały. Karnie, jak wojsko.
Spisała Anna Mazur
(21.11.2011)
