Dział: WYWIADY

Dodano: Lipiec 19, 2009

Narzędzia:

Drukuj

Drukuj

Mały kompromis pociąga większe

Rozmowa z Leną Kaletową, emerytowaną dziennikarką wrocławskiego oddziału TVP, która przed Trybunałem Praw Człowieka w Strasburgu wygrała sprawę o wolność wypowiedzi i krytyki.

Po wyroku trybunału powiedziała Pani, że przypłaciła tę sprawę zdrowiem. Warto było?

Stres był ogromny.  Odporność mojego organizmu zmalała, operowałam raka piersi. Ale nie żałuję, bo nie było innej drogi. Dyrektor (Wojciech Kabarowski, do grudnia 2000 roku dyrektor TVP Wrocław – przyp. red.) mówił, że jeśli się przed nim ukorzę, będę żyła jak pączek w maśle. Przecież gdybym to zrobiła, nie mogłabym teraz spojrzeć w oczy studentom, których na Uniwersytecie Wrocławskim uczę etyki. Trudno ludziom wytłumaczyć, że ktoś idzie do Trybunału Praw Człowieka w sprawie nagany, którą po roku i tak wymazuje się z akt. Chodziło o coś więcej. O to, czy społeczeństwo ma prawo wiedzieć, co się dzieje w telewizji publicznej i czy dziennikarz ma prawo zabierać głos w ważnych sprawach publicznych. Wyrok trybunału, wydany przez sąd w pełnym składzie, postawił na baczność i telewizję, i nasze państwo.

Jakich sankcji spodziewała się Pani, podpisując w 1999 roku list otwarty w obronie programów kulturalnych zdejmowanych z ramówki wrocławskiego oddziału TVP?

Żadnych! To był wyważony list w tonie troski o misję telewizji publicznej.

Nagana, którą Pani za to dostała, była jedyną karą?

Nie mogli mnie zwolnić, bo byłam przewodniczącą Syndykatu Dziennikarzy Polskich TVP. Ale jednego dnia z ramówki zniknęły wszystkie moje programy. Z trzech, trzech i pół tysiąca złotych miesięcznie moje zarobki na pół roku spadły do sześciuset złotych podstawowej pensji. Nie dostawałam honorariów, bo odrzucano wszystkie moje projekty. Stanęłam na nogi, kiedy udało mi się na ogólnopolskiej antenie umieścić program dla seniorów ”Babie lato”. Dyrektor próbował temu zapobiec, ale jego władza nie sięgała tak daleko. W 2003 roku, już po chorobie, przeszłam na emeryturę. Mam umowę o stałej współpracy z wrocławskim oddziałem TVP, ale nic z tego nie wynika.

Jak na Pani kłopoty zareagowali koledzy z pracy?

Wspierali mnie po cichu. Ale gdy szłam korytarzem, drzwi w redakcjach się zamykały. Bali się dyrektora. To byli młodzi dziennikarze na dorobku – wystarczyło, żeby dyrektor skinął palcem, a zniknęliby z telewizji.

A przez te dziesięć lat, które upłynęły od listu otwartego i nagany do zakończenia sprawy przed trybunałem w Strasburgu, czuła Pani wsparcie środowiska?

Żadnego. Zresztą co mieli zrobić? Strajkować? Nie ma żadnych procedur pozwalających wyrazić wolę środowiska. A poza tym żyjemy w czasach konkurencji. Jeśli ktoś znika, to znaczy, że zwalnia się miejsce dla innych.

Ktoś Pani pomagał w prowadzeniu sprawy przed Trybunałem Praw Człowieka?
Najpierw sama korespondowałam z trybunałem. Ale na pewnym etapie sprawy sędziowie zażądali podania oficjalnego przedstawiciela prawnego. Bardzo mi wtedy pomógł Andrzej Tkaczyński. To człowiek, który porzucił dziennikarstwo i został prawnikiem, założył kancelarię we Wrocławiu. Za prowadzenie mojej sprawy nie wziął ani złotówki. Potem włączyła się też Helsińska Fundacja Praw Człowieka. Wystąpiła jako przyjaciel sądu, przedstawiając swoją opinię o mojej sprawie.

Nie wniosła Pani o odszkodowanie. Pod względem materialnym wyszła Pani pewnie na minus?

I to na ładnych parę  tysięcy złotych. Trybunał to bardzo kosztowny sposób dochodzenia swoich racji. Musiałam na przykład oddawać do tłumaczenia wielostronicowe dokumenty, które przesyłali mi po angielsku. Ale dzięki zajęciom na Uniwersytecie Wrocławskim daję sobie radę.

Pani występowała w obronie programów kulturalnych, a dziś w TVP na porządku dziennym jest przynoszenie w teczkach dyrektorów i kierowników nie mających pojęcia o telewizji. I nikt listów otwartych nie pisze. Jak Pani ocenia postawę młodych dziennikarzy?

Oni weszli w zupełnie inne środowisko niż to, w którym ja zaczynałam. W ciągu ostatnich dwudziestu lat doszło do upadku rzemiosła w telewizji publicznej. Zniszczono relację mistrz-uczeń. Rozumiem rozliczenia z przeszłością po 1989 roku, ale nie należało dopuszczać do pracy znajomych królika, którzy po trzech miesiącach w telewizji kazali się tytułować redaktorami. Nie trzeba było wprowadzać systemu producenckiego, który zniszczył redakcje i dziennikarzy zmienił w petentów. Nie potępiam młodych dziennikarzy. Mają domy, dzieci. Najpierw idą na jeden malutki kompromis – a potem przychodzą kolejne, coraz większe.

Rozmawiała Elżbieta Rutkowska

fot. Mieczysław Miel

* Jeśli znajdziesz błąd, zaznacz go i wciśnij Ctrl + Enter
Pressletter
Ta strona korzysta z plików cookies. Korzystając ze strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies w przeglądarce zgadzasz się na zapisywanie ich w pamięci urządzenia. Dodatkowo, korzystając ze strony, akceptujesz klauzulę przetwarzania danych osobowych. Więcej informacji w Regulaminie.