Zmiany uderzą w dziennikarzy
Rozmowa z Piotrem Rogowskim, prawnikiem ”Gazety Wyborczej”, o projektach zmian w prawie prasowym
Na 15 września Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego zaplanowało debatę z udziałem dziennikarzy i naukowców o planowanych zmianach w prawie prasowym. Czy według Pana dojdzie do porozumienia?
Jak zwykle skończy się na gadaniu. Od połowy lat 90. podobnych debat i projektów wychodzących z różnych ugrupowań politycznych było pięć lub sześć. Wszystkie sprowadzały się do tego, żeby zakneblować media i ułatwić sobie procesowanie się z nimi. Nie były to projekty rozsądku, kompromisu i wiedzy, tylko chwilowych potrzeb politycznych. Podobnie jest teraz. Gdy dziennikarze zorientują się, że niektóre zapisy w nich uderzają, staną gremialnie przeciwko, bez względu na to kogo popierają i lubią. Zaczną je krytykować, pokazywać wszystkie niezgodności z konstytucją i normami europejskimi aż w końcu politycy się wycofają, bo nie będą chcieli iść na wojnę z mediami.
Są trzy projekty zmian: Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, Izby Wydawców Prasy oraz klubu parlamentarnego Prawa i Sprawiedliwości. Który jest dla dziennikarzy najgroźniejszy?
Jako koszmar powinien śnić się dziennikarzom projekt Joanny Taczkowskiej stworzony dla SDP. Przy nim obowiązujące prawo prasowe z 1984 roku, stworzone w okolicznościach stanu wojennego, wydaje się być liberalnym rozwiązaniem. Moim zdaniem ten projekt nadaje się w całości do kosza. Gdyby wszedł w życie, to wykonywanie zawodu dziennikarza stałoby się jeśli nie niemożliwe, to bardzo utrudnione. Można by przyjąć, że to jest jakieś kabaretowe rozwiązanie, gdyby nie fakt, że stoi za nim stowarzyszenie reprezentujące dziennikarzy.
Jakie zapisy tego projektu są nie do przyjęcia?
Kontrowersyjny jest pomysł z segregacją dziennikarzy: dzieleniem ich na dziennikarzy licencjonowanych, zawodowych i media-workerów. Tymczasem w redakcjach jest wielu ludzi, którzy nie mają dyplomu magistra studiów dziennikarskich i mimo wieloletniej praktyki nie otrzymają statusu dziennikarza zawodowego. Projekt jest bardzo restrykcyjny. Przestępstwem jest w nim praktycznie wszystko. Na przykład brak autoryzacji, odmowa opublikowania sprostowania, niewłaściwe jego opublikowanie. Przy czym sankcja nie oznacza tylko grzywny, ale też zawieszenie dziennikarza w prawach wykonywania zawodu. Trzy wyroki oznaczają zamknięcie tytułu prasowego, rozgłośni radiowej czy stacji telewizyjnej nawet do roku. To w konsekwencji doprowadziłoby do likwidacji tytułu. Przecież nawet „Gazeta Wyborcza” zawieszona choćby na miesiąc miałaby trudny powrót na tak konkurencyjny rynek. Nie do przyjęcia są pomysły stworzenia szybkiej ścieżki sądowej dla spraw prasowych, w których wyrok sądu pierwszej instancji miałby zapadać w ciągu 10 dni, a apelację mogłoby się składać w terminie kolejnych 10 dni. To ogranicza konstytucyjne prawo dziennikarza do obrony, bo w tak krótkim czasie nie sposób przygotować się do obrony, ani nawet wezwać świadków. W tej sytuacji dziennikarz jest przegrany, bo – według prawa prasowego – to on ma udowodnić, że napisał prawdę.
Przy propozycji SDP, projekt posła PiS-u Arkadiusza Mularczyka wydaje się być bardziej przyjazny dziennikarzom. Proponuje wykreślenie art. 212 kodeksu karnego dotyczącego zniesławienia i zniewagi.
To jest bardzo sprytny projekt, bo z jednej strony postulując zlikwidowanie art. 212 kk odpowiada na postulaty środowiska, a z drugiej wprowadza daleko idącą odpowiedzialność dziennikarza i sankcje cywilnoprawne przyspieszające rozpatrywanie spraw prasowych. De facto jest to projekt skierowany przeciwko dziennikarzom i przeciwko wolności mediów. Projekt ma inklinacje, które powszechnie określa się jako białoruskie.
Które przepisy o tym świadczą?
Na przykład zmiany w art. 12. Sprowadzają się one do tego, że czas skończyć z przychylnym dla dziennikarzy orzecznictwem Sądu Najwyższego, które mówi, że jeśli dziennikarz działa w interesie publicznym i dochował rzetelności dziennikarskiej, ale faktycznie minął się z prawdą, to nie działał niezgodnie z prawem. Dzięki temu dziennikarze wychodzili wygrani ze sporu z politykami. Dlatego ci postanowili to zmienić pisząc wprost, że zachowanie przez dziennikarza szczególnej staranności i rzetelności nie wyłącza bezprawności naruszenia dobra osobistego. A przecież dziennikarz nie ma szans dociec prawdy skoro nie zawsze udaje się to policji, prokuratorom czy sądom, a nie ma takiego aparatu sprawczego. Dlatego trzeba uwzględnić jego starania i to że działał w zbożnym celu. Drugim zaostrzeniem jest to, że redaktorem naczelnym nie może być osoba skazana prawomocnym wyrokiem sądu za przestępstwo umyślne ścigane z oskarżenia publicznego. Bardzo łatwo popełnić takie przestępstwo i zostać za nie skazanym np. gdy dziennikarz będący redaktorem naczelnym publikuje artykuł dotyczący prezydenta, urzędnika czy innego funkcjonariusza publicznego, a artykuł ten potem zostanie uznany za znieważający taką osobę. Zaostrza się też odpowiedzialność wydawcy, który jest zobowiązany do wypłacenia zadośćuczynienia bez względu na to czy zostanie wykazana wina dziennikarza lub redaktora, czy też nie. Co więcej politycy proponują ustawowo uregulować koszty zadośćuczynienia, które sąd może zasądzić wydawcy - do wysokości 5 proc. jego przychodu w roku poprzedzającym rok, w którym nastąpiło naruszenie dóbr osobistych. Teraz nie ma tej górnej granicy, ale jest od lat ugruntowana praktyka i sądy za naruszenie dóbr osobistych zasądzają dla polityków znacznie mniejsze kwoty - 10–20 tys. zł. W projekcie mówi się o milionowych kwotach, to może skłaniać sądy do sięgania po tak wielkie sumy. Kuriozalna jest też propozycja, żeby odpowiedź była publikowana dokładnie w tym samym miejscu i dokładnie tej samej wielkości, co cały artykuł, którego dotyczy. Panowie z PiS-u załatwiają dla siebie szybką ścieżkę sądową, żeby móc kneblować media.
Dziennikarze są przeciwnikami autoryzacji, a jednak wszystkie trzy projekty ją utrzymują, nawet projekt IWP.
W tym przypadku konieczny był kompromis. Wielu wydawców faktycznie opowiadało się za zniesieniem autoryzacji, bo wskazywała na to, że dziennikarzowi nie można ufać bez względu na to czy on dobrze pisze, czy źle. Ich przekonanie wynikało też z faktu, że politycy i urzędnicy zaczęli nagminnie wykorzystywać tę instytucję zgłaszając żądanie autoryzacji, której nie dokonywali w wyznaczonym terminie. Gdy niekorzystna dla nich informacja miała być publikowana następnego dnia, nie odpowiadali trzy dni, de facto uniemożliwiając publikację albo ją utrudniając. Z drugiej strony w wielu dyskusjach sami dziennikarze stwierdzali, że autoryzacja jest wentylem bezpieczeństwa w przypadku rozmów o trudnych rzeczach. Dlatego po wielu sporach w projekcie IWP pozostawiono ją, dodając, że trzeba jej dokonać niezwłocznie. W przeciwnym razie wypowiedź można opublikować tak jak dziennikarz ją zapisał.
Proponowana przez IWP nowelizacja jest dość zachowawcza.
Zmiany proponowane przez Izbę nie mają rewolucyjnego charakteru. Są próbą dostosowania przepisów z 1984 roku do obecnych realiów. Projekt ten ogranicza się do dwóch rzeczy. Po pierwsze dokonuje niezbędnej kosmetyki stylistyczno-językowej, wykreślając z prawa prasowego wszystkie wyrażenia i sformułowania, które nie odpowiadają obecnej rzeczywistości. Po drugie usuwa te zapisy o sankcjach karnych, które przyjęte w realiach stanu wojennego literalnie rozumiane ograniczały swobody dziennikarskie i utrudniały wykonywanie zawodu.
A czy w obecnej sytuacji jest w ogóle klimat na zmianę prawa prasowego?
Obecne prawo prasowe nie jest doskonałe, ale jest to prawo zwięzłe, skondensowane. Na jego tle ukształtowała się długoletnia praktyka, zwłaszcza sądowa, która wcale nie jest niekorzystna dla mediów i dziennikarzy. Jest szereg pytań, na które nie odpowiada ani obecne prawo prasowe, ani żaden z przedstawionych projektów - chociażby kwestia Internetu i telewizji cyfrowej. Kompleksowy i profesjonalny projekt prawa prasowego można byłoby wypracować gdyby środowisko było zintegrowane i przy założeniu, że politycy go nie zepsują. Teraz jest za duża zawierucha polityczna, a środowisko dziennikarskie za bardzo podzielone. Faktem jednak jest, że propozycja PiS-u ma już kształt konkretnego projektu, który będzie rozpatrywany przez Sejm. Teraz trzeba coś z nim zrobić, a więc piłka jest w grze.
Rozmawiała Aneta Wieczerzak
..