Krzyś
„Nie da się ukryć, jestem nieśmiałym introwertykiem, ale gdy mam aparat w dłoni, zmieniam się całkowicie” – mówił o sobie Krzysztof Miller, fotograf wojenny.
Praca z nim nad książką „13 wojen i jedna” była chodzeniem po granicy. Wydobyć z niego doświadczenia i przemyślenia i nie skrzywdzić go – wspomina Andrzej Niziołek.
„Pisanie takie czy siakie przeze mnie nie wydaje mi się stopniowalne, dlatego boli mnie, jak trochę inny kawałek, gdzie nie gryzę gleby, nie robi na czytelniku takiego wrażenia, jak wtedy, gdy gryzę glebę” – pisał, gdy zwracałem mu uwagę, że czegoś mi w jego tekstach brakuje. Raz były to opisy wojny, innym razem jego refleksje, skojarzenia, przypomnienia, jak o swojej babci i gotowaniu. „Tyle samo wysiłku i bólu sprawia mi przypominanie sobie i opisywanie kobiety z fotografią zabitych dzieci, co moje wrażenie, jak rozpierdala się obok pocisk” – tłumaczył.
Krzysztof Miller mieszkał wtedy na warszawskim Mokotowie, przy Sandomierskiej, na ostatnim piętrze przedwojennej kamienicy, której mieszkańców Niemcy rozstrzelali w powstaniu. Któregoś razu wskazał mi tablicę z ich nazwiskami na murze. – Fotografuję teraz ostatnie ślady powstania warszawskiego, które można jeszcze napotkać na ulicach – powiedział. Był rok 2012.
Na ścianach w jego przedpokoju wisiało trochę zdjęć, elementy jego licencjatu z łódzkiej filmówki, który niedawno obronił, wykonana w mokrym kolodionie fotografia nauczyciela z Konga stojącego na łące i trzymającego w rękach kości pomordowanych sąsiadów. Wersja artystyczna, mroczna, lubił ją. W pokoju na szafce postawił analogowe aparaty, już niepotrzebne, ale bliskie mu. W kolejnym pokoju na regale fotografie córki Karoliny. Długowłosej, roześmianej blondynki, żołnierki amerykańskich marines w polowym mundurze, która spędziła sporo czasu na wojnie w Afganistanie, a wtedy studiowała w policyjnej akademii w Stanach Zjednoczonych. Był z niej cholernie dumny.
Przyjeżdżałem co dwa, trzy miesiące, by gadać o książce, same e-maile nie wystarczały. Gotował coś, mięso w sosie czy jakąś zupę – lubił to i był dobrym kucharzem – jedliśmy w kuchni przy nastawionym na rock czy punk radiu. Wysoki i szczupły, wyżyłowany, jak mówił o sobie, z gęstą, przetykaną już siwymi włosami czupryną i o uważnych oczach, siedział przygarbiony na krześle i palił papierosy. Z początku nieufny wobec mnie, nerwowy, lekko się kiwający. Jaki jestem? On w barwnej koszuli albo T-shircie z napisami, ja w marynarce, inteligencik, więc czy go skumam?
Skoki
Uczył się w liceum im. Stefana Batorego, jego ojciec Stefan był inżynierem. Mieszkali w jednym z bloków przy Żelaznej, róg z Prostą, skąd blisko miał na basen w Pałacu Kultury i Nauki. Od podstawówki trenował tam skoki do wody. Zapisał się na nie, by zaimponować ojcu, a później go wciągnęło.
– Strasznie chudy i wysoki, taka dżdżownica, wchodził na wieżę i skakał z dziesięciu metrów do basenu – pamięta Sławomir Kamiński, dziś fotoreporter „Gazety Wyborczej”, który przed zajęciami z modelarstwa w Pałacu Młodzieży zachodził nieraz na basen. – Ludzie chodzili popatrzeć na Krzysia, bo mało kto z takich dzieciaków skakał z podobnej wysokości na główkę – mówi.
Jacka Czarneckiego, dziś dziennikarza Radia Zet, Krzysztof Miller uczył na tymże basenie skakać do wody, bo zespół szermierzy do których należał, miewał zajęcia na basenie. – Krzyś był już wtedy mistrzem Polski. W Pałacu Kultury to był ktoś, podziwiany przez innych – wspomina Czarnecki. – Jak szedł korytarzem, każdy chciał mu powiedzieć „cześć”.
Miller był jednym z najlepszych skoczków do wody w swoim pokoleniu. Szesnastokrotny mistrz Polski w skokach z trampoliny i wieży, tak juniorów, jak seniorów w latach 1976–1986, w 1980 roku znalazł się w ścisłej kadrze na igrzyska olimpijskie w Moskwie. – Nie pojechał, bo rozwalił się na deskorolce. Mówił mi, że miał wtedy szanse nawet na medal, bo olimpiadę zbojkotowały państwa zachodnie – opowiada Piotr Niemczyk, późniejszy działacz pierwszej „Solidarności”, w wolnej Polsce współtwórca struktur UOP. Na igrzyska w 1984 roku w Los Angeles nie pojechał z kolei, bo w rewanżu zbojkotowały je państwa bloku komunistycznego.
Skoki nauczyły go przezwyciężać strach, co zaprocentowało, gdy został fotografem wojennym. W swojej książce pisał: „Mam metodę, gdy zaczyna być groźnie. Wyniosłem ją ze skoków do wody. Tych, których najbardziej się bałem. (…) Wtedy wielokrotnie i głęboko wciągam powietrze nosem, a potem powoli, ze świstem wypuszczam je ustami. Następuje równowaga między strachem a ruchem. Między niewiadomą, jaką jest to, co mnie spotka – a tym, co zrobię. (…) Ale czasem, dla dodania sobie animuszu, mówię w myślach: »Miller, a chuj tam«. Wtedy błyskawicznie się zbieram i (…) przekraczam granicę, która innych paraliżuje, wbija w ziemię, dekoncentruje, demotywuje i destruuje. U mnie odwrotnie”.
Opozycja
Wokół antykomunistycznej opozycji Krzysztof Miller zaczął się kręcić, jeszcze będąc w liceum, przed sierpniem 1980 roku. Był wtedy punkrockowcem; z Robertem Brylewskim z Brygady Kryzys i Piotrem „Mrówą” Mrowińskim chodzili do tej samej podstawówki.
– Stworzyliśmy z kolegami licealne koło samokształceniowe i Krzyś zgłosił się do nas w 1979 roku – wspomina Piotr Niemczyk. Po Sierpniu ’80 Miller współorganizował z nimi Uczniowski Ruch Odnowy w warszawskich liceach, rok później został studentem Akademii Wychowania Fizycznego i działał na uczelni. Po 13 grudnia ’81 zaangażował się w organizowanie w Warszawie sieci łączników podziemnej „Solidarności”. – Dostałem zadanie nawiązania kontaktu z różnymi ludźmi i podzieliłem się pracą z Krzysiem – opowiada Niemczyk. – Jemu przypadł między innymi Żoliborz, miał odnaleźć wikarego w jednej z parafii. Kontakt nawiązał, a ja potem żałowałem, że sam nie wziąłem tej dzielnicy, bo tym księdzem był Jerzy Popiełuszko – dodaje.
W sierpniu 1982 roku Miller zostaje zatrzymany przez bezpiekę za działalność w podziemiu i internowany. Wychodzi w październiku i znowu wdaje się w podziemie; drukuje i rozprowadza „Tygodnik Mazowsze”.
W połowie lat 80. jest już żonaty i ma dwójkę dzieci: bliźniaki Karolinę i Bartka. Zaczyna fotografować. Przez przypadek – dostaje japońską konicę, dobry choć amatorski aparat, więc dokumentuje opozycyjne manifestacje i zadymy, akcje Ruchu Wolność i Pokój, Niezależnego Zrzeszenia Studentów, Pomarańczowej Alternatywy. Przy okazji uczy się fotografii. Sam. – To wyglądało dość zabawnie: on zawsze na początku z aparatem, za nim Marta, jego żona, z bliźniakami w wózku – pamięta Wojciech Druszcz, wówczas fotograf Agence France-Presse. – Mieszkaliśmy po sąsiedzku na Bielanach, Krzysztof przynosił mi swoje zdjęcia, wtedy jeszcze nieporadne, ale brałem niektóre od niego dla AFP – dodaje.
Miller drukuje też swoje fotografie w prasie podziemnej: w „Przeglądzie Wiadomości Agencyjnych” i „Centrum Informacji Akademickiej” publikowanym przez NZS.
„Byłem w opozycji szarą myszką, wyposażoną tylko w dobry aparat” – wspominał Miller w wywiadzie dla „Playboya” w 2004 roku. „W podziemiu nie było problemu ze zrobieniem zdjęcia, tylko z jego wyniesieniem. Chodziło o to, żeby Służba Bezpieczeństwa cię nie namierzyła, żeby milicja cię nie złapała. Mnie się to udawało i może dlatego zostałem fotografem. Ale to były słabe zdjęcia” – dodawał.
Wojny
Nie gadaliśmy o tamtych czasach, pracując nad jego książką. Zajmowaliśmy się tym, co go później określiło. Dziś widzę, że choć może przeszedł przypadkową, to jednak konsekwentną drogę. Pisał do mnie: „To [jego pisanie – przyp. A.N.] może głupie. Choć na pewno nie głupsze niż wspomnienia reportera Kraśki jako reportera wojennego. Niż Jarosława Kreta, który odważył się wyjechać do Egiptu. Czy Tony Halika, który napisał podobno książkę, że był wszędzie. Ja nie mam potrzeby ściemy. Podbijania czy nakręcania. (…) Ale chciałbym (...) odwirować wiedzę pop od wiedzy w ogóle. Moje przeżycia i tło historyczne, duchowe, żołądkowe. Jestem dobrym kucharzem, ale też potrafię po dźwięku, świście rozpoznać, kto z czego strzela i w którym kierunku. Czy to jest bezpieczne czy nie”.
Poważna fotografia prasowa w jego życiu zaczęła się w „Gazecie Wyborczej”. Jako fotograf samouk nie niósł bagażu rutynowych, przewidywalnych spojrzeń i zachowań. To dawało mu przewagę. Jednym z najczęściej powtarzanych, historycznych zdjęć Okrągłego Stołu jest to jego, zrobione z góry i przedstawiające całą salę, stół oraz obradujących za nim działaczy i polityków. Nikt inny nie wpadł na pomysł, by dostać się na balkon, choć samo zdjęcie było, jak mówił, „kompozycyjnie i fotograficznie takie sobie”.
Wkrótce potem organizująca się „Gazeta Wyborcza” szuka fotografów i ogłasza, że przyjmie na etat pięciu, którzy między majem a czerwcem 1989 roku opublikują na jej łamach najwięcej zdjęć. Miller postawił wtedy, jak mówił, wszystko na jedną kartę. Wydrukowano mu najwięcej zdjęć spośród 20 osób, które starały się o tę pracę. – Myśmy wszyscy, także on, byli na początku nieopierzonymi szczeniakami z poczuciem szansy, jaka być może już się nie powtórzy. „Gazeta” dawała gigantyczne pole do pracy i kop do przodu – mówi Paweł Smoleński, dziennikarz „Wyborczej”.
Historia, także ta jego zawodowa, przyspiesza. Po raz pierwszy za granicę wyjeżdża jesienią do Czechosłowacji fotografować protesty, a potem aksamitną rewolucję. Są zadymy, ale ofiar nie ma. W grudniu 1989 roku zaczęła się rewolucja w Rumunii i w redakcji pytano fotografów: „Kto chce jechać do Bukaresztu w Wigilię?”. Chętny był tylko Miller. Pojechał, przywiózł dobre zdjęcia, sprawdził się. Twierdził, że to właśnie te wyjazdy przekonały redakcję, że gdy coś się dzieje w świecie, trzeba tam wysłać jego.
Potem zaczęła się wojna w rozpadającej się Jugosławii, pojechał do Słowenii i Chorwacji z dziennikarką Marią Wiernikowską, z którą wtedy związał się także prywatnie. Jego małżeństwo rozpadło się parę lat wcześniej (Marta wyszła potem za mąż za Amerykanina i w latach 90. wyjechała z dziećmi do Stanów Zjednoczonych).
On jeździł do Gruzji, Tadżykistanu, Afganistanu, Bośni i Hercegowiny, Górskiego Karabachu, RPA, Czeczenii, potem coraz częściej do Afryki, gdzie wybuchały kolejne konflikty; do Sudanu, Konga, Rwandy i Burundi, ale także do Kambodży, Pakistanu, potem Iraku. Wszędzie tam, gdzie świat wariował i ludzie zaczynali się zabijać. Wracał do tych krajów po kilka, nawet kilkanaście razy, więc te wyjazdy szły w dziesiątki, szacował je na 60, może więcej, w ciągu 20 lat.
Między wyjazdami fotografował Polskę – pielgrzymki papieskie, Jarocin (gdzie nawet pałowany przez ochroniarza naciskał migawkę), prowincję, z której przywiózł np. ikoniczne zdjęcie pijanego rowerzysty – ale te fotografie nie są zbyt znane. Jak mówi Smoleński, to świat go zdefiniował.
Przecinak
Na wojny jeździł najczęściej z Wojciechem Jagielskim z „GW”. Po śmierci Millera Jagielski wspominał w „Wyborczej”, że łączyło ich „podejście do pracy, maksymalizm. Poczucie, że w dziennikarstwie najważniejsze jest bycie świadkiem rzeczy ważnych, że nie można rezygnować”. Jagielski przygotowywał rekonesans, starał się wiedzieć wszystko o miejscu, dokąd jadą, by zminimalizować ryzyko, a Miller, przełamując strach, sprawiał, że podchodzili bardzo blisko, choć w granicach ryzyka i rozsądku. Uzupełniali się i przywozili z tych wyjazdów niezwykłe materiały.
Sam Miller zapytany kiedyś, jak blisko trzeba podejść, by wykonać dobre zdjęcie, powiedział, że zrobił zdjęcie amerykańskiego sapera rozbrajającego minę. „Podejść bliżej już nie mogłem, bo musiałbym na tej minie stanąć” – dodał.
– Szliśmy ulicą i nagle gdzieś przed nami zaczęto strzelać – opowiada Paweł Smoleński, z którym Miller jeździł do Iraku czy byłej Jugosławii. – Cała ulica rzuciła się w przeciwną stronę, jeden Krzyś biegiem ruszył ku strzałom, nie oglądając się na mnie. A ja wpierw nie wiedziałem, co mam zrobić, potem pobiegłem za nim.
Dostawszy zadanie, Miller mówił: „Nie ma co gadać, trzeba zapierdalać”. Nie był niski i krępy, jak większość zachodnich fotoreporterów – przeciwnie, wysoki i szczupły, fotografował więc przeważnie pochylony, a gdy coś się działo, korzystając ze swojego wysportowania, szedł do przodu jak przecinak. Nigdy nie pytał o zgodę na robienie zdjęć. Jeśli ktoś protestował, umiał go przekonać, ująć swoim zachowaniem.
Podczas fotografowania walk Miller był „twardym, niezniszczalnym fotoreporterem” – jak określił go Jagielski – podczas fotografowania ludzi poza frontem kimś, „do kogo miało się zaufanie”. A kiedy Miller nie mógł znaleźć z kimś wspólnego języka, po prostu go obejmował i tym rozbrajał.
W „13 wojnach i jednej” Krzysztof opisuje, jak w bukareszteńskiej kostnicy fotografuje swojego pierwszego trupa: rumuńskiego aktora, któremu kula urwała pół twarzy. Najpierw pisze: „Wchłonąłem widok tej twarzy całym ciałem. Całym mózgiem. A traumę odłożyłem na przyszłość. Chciałem być absolutnym profesjonalistą. Twardym fotoreporterem, który nie buja się, gdy chodzi o foto”. A następnie dodaje: „Robiąc zdjęcia, wiedziałem, że nie wyślę ich do redakcji. Nie opublikuję. Nie rzucę światu na pożarcie. Robiłem je po ludzku. Po prostu. Jak na pogrzebie. Towarzyszyłem zabitemu w jego ostatniej drodze. Tego nieznanego mi człowieka, który rano jeszcze żył, odprowadzałem aparatem fotograficznym w zaświaty”.
Lewe oko
Zabitych, ale nie tylko, także umierających z głodu w Kongu, Miller fotografował wielokrotnie. Najdrastyczniejsze z nich nie ukazywały się drukiem, ale nieraz trafiały na biurka urzędników organizacji humanitarnych albo rządowych. Czasem – rzadko, ale jednak, jak w przypadku Konga – przyspieszały pomoc. Miller odżegnywał się jednak od przypisywania sobie takich zadań i takiej roli. „Jestem od zrobienia zdjęcia, od zrobienia dokumentu, od sfotografowania, od reportażu. Od dania świadectwa, że coś takiego w tym miejscu, w tym czasie się wydarzyło. Rozumiecie? Od pomocy są organizacje pomocowe” – zastrzegał w książce „Korespondenci.pl” Doroty Kowalskiej i Wojciecha Rogacina.
– Pojechaliśmy z Krzysiem do Czarnogóry, trwała wojna między Serbami a Albańczykami z Kosowa – Paweł Smoleński dopowiada to, czego o wydarzeniach z 1998 roku Miller nie dopisał w swojej książce. – Albańczycy z Kosowa uciekali przez góry przed Serbami, schodzili zmęczeni, przystawali na odpoczynek w jakimś magazynie. Mieliśmy służbowego peugeota kombi, Krzyś zrobił zdjęcia, a potem odłożył aparat i zaczął zwozić tych ludzi samochodem w dół do Podgoricy. Ilu się zmieściło. Krążył w tę i z powrotem chyba kilkanaście razy. To było dla niego absolutnie oczywiste. Wcześniej, jak Serbowie mnie pobili, opiekował się mną jak dzieckiem. W Iraku, gdy złapało mnie lumbago i chodziłem zgięty jak fotel samochodowy, otwierał mi drzwi, prowadził przez ulicę – mówi.
Fotografował, łamiąc przyzwyczajenia i utarte reguły. W centrum jego zdjęć zawsze jest człowiek, przeważnie – nawet jeśli się uśmiecha – w sytuacji jakiegoś nieszczęścia, walki, cierpienia, a jeśli w chwili spokoju, to także podszytego wojną. Lecz choć te fotografie niosą duży ładunek emocjonalny, nie epatują tylko nieszczęściem. Budzą refleksję.
– Dostał od Boga fantastyczną wrażliwość, wielką empatię i świetne oko, które, gdy zostały złączone, dały jego emocjonalne, zaangażowane zdjęcia – uważa Paweł Smoleński.
– Nosił aparat jak wrośnięty w rękę, w siebie – opowiada Piotr Wójcik, jego kolega z opozycji, a potem fotoreporter i szef działu foto w „GW”. – Fotografował naturalnie, emocjonalnie i szybko, bez analizy i wyrachowania. Nie wymyślał swoich zdjęć, robił je intuicyjnie, dzięki temu miały siłę – dodaje.
Miller w swojej książce pisał: „Nie jestem artystą fotografikiem. Jestem robotnikiem fotografii zapierdalającym fizycznie, z ciężką torbą po ulicy”.
Jacek Czarnecki, niegdyś korespondent wojenny Radia Zet, wspomina, jaką Miller cieszył się estymą wśród zagranicznych dziennikarzy: – Siedzimy w holu hotelu w Kabulu zajętego przez media, wchodzi Krzyś, przechodzi pomiędzy nami i wszyscy go witają: „Hi, Chris”.
„Jeśli siedzieliśmy z reporterami, ja na ogół gadałem, Krzysiek się wycofywał” – potwierdzał Jagielski pytany po jego śmierci. „Ale to nie miało znaczenia. Wiadomo było, że jest w lidze mistrzów. Wszyscy najwięksi traktowali go jako swojego” – dodał.
Kiedy w 2000 roku został jednym z jurorów World Press Photo, na konferencji prasowej zwrócił uwagę tym, że nie powiedział ani słowa. „Nie da się ukryć, jestem nieśmiałym introwertykiem, ale gdy mam aparat w dłoni, zmieniam się całkowicie” – tłumaczył w „Playboyu”. „Poza tym nietypowo robię zdjęcia lewym okiem. Z reguły praworęczni używają do tego celu prawego oka. A ja, robiąc lewym, całą twarz zasłaniam aparatem i czuję się bardzo pewnie”.
Pisanie
„Andrzej, nie będę na razie zważał na twoje poprawki, bo gubię się w wersjach i to mnie wkurwia. Weź tam sobie, rób i jak skończę rozdział, to prześlesz mi wersję zredagowaną, bo tak to nie wiem, co i gdzie i jak. Wysyłam ci poprawioną wersję podróży” – pisał do mnie podczas pracy nad rozdziałem o RPA. Nie znosił dopisków i poprawek, o które go prosiłem. Chciał iść naprzód – pisać, wyrzucać z siebie obrazy i słowa. A ja musiałem wyjaśnić niejasności, zaczątki opisów, nieraz trzeba było coś rozwinąć, dodać. To go zniechęcało. Ale potem, gdy słałem mu gotowy rozdział, odpisywał: „Rumunia według Pyśki świetna. Złapałeś mój rytm, a nawet raz zakląłeś, jak zauważyła”.
Pracował nad książką tak, jak robił zdjęcia, seriami: opisywał jakieś zdarzenie, temat w krótkich partiach tekstu, zrzucając go z siebie, śląc mi te kawałki w e-mailach, nabierając oddechu i znów zanurzając się w dalsze pisanie. Czasami od wieczora do późnej nocy przysyłał po pięć, sześć niedużych tekstów bez akapitów, które scalałem. „Jadę dalej bez trzymanki. Pozdro” – pisał tylko. Te teksty naładowane były emocjami, wypływały z niego strumieniem, wprost z głowy i trzewi, miałem wrażenie, że gorące – choć zarazem kontrolował je trzeźwym spojrzeniem, tak jak robił zdjęcia. Miał talent literacki, pisał krwią, był szczery, brzmiał mocno. Był autentyczny.
„Zacząłem Rumunię. Owoców suszonych nie dopiszę, bo mi się nie komponują, ale jeżeli masz jakieś inne uwagi tyczące Gruzji, to dawaj szybko” – donosił, po czym przysyłał… tekst o Kongu. „Wstęp do Konga, jakoś tak mi przyszło do głowy i napisałem. Potem będę miał z głowy. Teraz siedzę nad Cyganami”. A za godzinę dostawałem e-mail: „I jeszcze więcej Konga. Jak ty ze mną wytrzymasz? Mam wenę na Afrykę i Rumuna, Cygana, będę pisał za chwilę”. Po czym znów: „Zabijesz mnie, Konga jeszcze więcej, ale chyba trzymam fason”. Więc robiliśmy Kongo, bo do Rumunii, swojej pierwszej wojny, nie miał serca. Nie chciał o niej pisać, bronił się, wykręcał, choć początkowo umieścił ją w spisie rozdziałów. A mnie na Rumunii zależało, więc podpowiedziałem mu: „To pisz o niepamięci. O zapomnianych obrazach”. Załapał.
Czuwanie
Zanim zaczął pisać, rozmawialiśmy, jaką chce mieć książkę. „Nie tylko o tym, co przeżyłem” – mówił – „ale także o tych, których spotkałem. O anonimowym człowieku, którego dotyka nieszczęście”. Opisywania swoich przeżyć dla samego opisywania nie potrzebował. I od początku miał tytuł: „13 wojen i jedna”. Wojna jako nieszczęście, czy się wpadło w jej wir, mieszkając tam, gdzie wybuchła, czy zanurzało się w niej z doskoku, czego doświadczał. O swoich problemach z tego zanurzania wynikłych pisać nie chciał, choć chciał je zaznaczyć.
Kto go nie znał, widział silnego, zdecydowanego faceta; kto go poznał, dostrzegał jego kruchość. – To był niewiarygodnie przyzwoity, dobry, opiekuńczy człowiek, na którym można było polegać – zauważa Paweł Smoleński. – Miał w sobie coś dziecięcego, ale w trudnych sytuacjach zachowywał się jak stuprocentowy mężczyzna.
– Dziwiłem się, jak ktoś taki jak on, o sercu niemal porcelanowym, może jeździć na te wszystkie wojny – przyznaje Sławomir Kamiński. Fotografował z Millerem większość pielgrzymek papieskich do Polski, tę ostatnią, papieża Franciszka, obsługiwali we trójkę, z Agatą Grzybowską. – W nocy z soboty na niedzielę było czuwanie w Brzegach, podzieliliśmy się na zmiany – opowiada Kamiński. – Krzyś miał dyżurować do dwudziestej, przez noc Agata, a ja od czwartej rano. Mieliśmy mieszkanie w Krakowie, ale nie chciało mi się w nim nocować, pojechałem po południu do Brzegów, Krzysia już nie spotykając. A on wrócił do mieszkania, myślał, że śpię i chodził na paluszkach, żeby mnie nie obudzić. O czwartej zerwał się, bo wydało mu się, że zaspałem i pobiegł do mnie do pokoju. Potem był zły, a trochę się śmiał, bo mówił, że nie włączył nawet muzyki, choć miał wielką ochotę.
Kamiński zrobił wtedy Millerowi jedno z ostatnich jego zdjęć. Jechał w aucie przed papamobile wśród morza pielgrzymów i naraz usłyszał, jak ktoś się wydziera, krzyczy do niego. Miller, w krótkich spodniach i z aparatem w dłoni, stał na platformie wśród młodych, roześmianych dziewczyn, pielgrzymów, wymachiwał rękoma i darł się na cały głos. Zrobił mu zdjęcie. Agata Grzybowska napisała potem: „To zdjęcie jest szalone, prawdziwe i pozytywne”.
– Miał strasznie subtelny uśmiech. I smutny – mówi Jacek Czarnecki, który tego lata spotykał go dosyć często.
Po roku 2000 Miller nadal jeździł za granicę, ale już nie tak intensywnie jak w latach 90. Zwolnił tempo, a właściwie sytuacja wymusiła to na nim. Media cięły kosztowne podróże fotografów. Zmieniła się także sytuacja osobista Millera: ożenił się po raz drugi, z dziennikarką telewizyjną Moniką. Piotr Niemczyk spotkał ich w 2002 roku na Dominikanie. – Idę uliczką obok hotelu i naraz słyszę za sobą: „Nie, przecież to niemożliwe, żeby to był Niemczyk! Ale przecież to Niemczyk!”. Oglądam się i widzę Krzysia. Też mnie zatkało – wspomina Niemczyk. – Przyjechał z narzeczoną i tam na plaży, pod palmami, w romantycznej scenerii jej się oświadczył.
Student
W 2008 roku Krzysztof Miller zaskoczył wszystkich – on, jeden z najbardziej znanych polskich fotografów, zaczął studiować… fotografię w Państwowej Wyższej Szkole Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej w Łodzi. Po co? Skonsternowani byli wykładowcy, niedowierzający i podekscytowani studenci. A Miller chyba szukał. Widział i wiedział, że fotografowanie takie, jakie uprawiał, kończy się.
– Bywał na zajęciach albo nie bywał, ale jak przychodził, to je prowadził. Był liderem, dominował w grupie, nie ustępował nauczycielowi – pamięta Mirosław Ledwosiński, profesor PWSFTiT i promotor jego pracy licencjackiej. – Znałem go jako osobę pewną siebie, bardzo dynamiczną i nieszablonową, która ma jasny, konkretny punkt widzenia na każdą sprawę.
Miller prowadził intensywne życie studenckie: przesiadywał noce, gadając z młodymi o fotografii, współtworzył z nimi kolektyw fotografów Slowphoto i grupy Artyści 24 h oraz Nie ma chuja na Mariole. Na warsztatach próbował historycznych praktyk fotograficznych. Upodobał sobie technikę mokrego kolodionu i na szklanych płytach, w technice sprzed stu lat, wywołał na nowo szereg najważniejszych dla siebie zdjęć. Pokazał te prace w 2009 roku na wystawie z okazji 20-lecia „Gazety Wyborczej” w Zachęcie, wzbudzając i konsternację, i zachwyt.
A w nim stopniowo dawała o sobie znać chyba już pamięć. „Poprzez technikę kolodionową – pisał w ramach tej wystawy – chciałbym ich [bohaterów tych zdjęć – przyp. A.N.] na nowo przywrócić do życia, pokazać, jak żyli w swoich trudnych czasach, uczynić nieśmiertelnymi. To mój hołd dla nich i dla historii, która rozgrywała się przed moim aparatem”.
Klinika
Kilka miesięcy przed zapisaniem się na studia Miller wrócił chory na malarię mózgową z kolejnej wyprawy do Konga, Ugandy i południowego Sudanu. Z trudem go uratowano, szpital w Łodzi, do którego trafił wycieńczony, nie miał lekarstwa na ten rodzaj malarii. Zdobyć je i szybko dostarczyć pomogła Helena Łuczywo, wicenaczelna „GW”.
Wyciągnięto go ze śpiączki, ale od tego momentu zaczęły się problemy. Opowiedział o tym w głośnym tekście Wojciecha Jagielskiego „Bractwo Pif-Paf”. Dręczyły go sny pełne wojny, cierpienia i grozy, zbudowane z obrazów i przeżyć, których kiedyś doświadczył, a które teraz wracały w pamięci. Śnili mu się ci, których na tych wojnach poznał, a którzy później zginęli.
Potem przyszła bezsenność i strach przed tym, co przyjdzie we śnie. Był sam, przyznawał, nie miał z kim porozmawiać, nie miał poczucia, że ktoś go zrozumie. Jego stan, ciągłe zmęczenie i rozdrażnienie wywoływały w domu konflikty – w końcu Monika nie wytrzymała i wyprowadziła się z synkiem. „Byłem arogancki względem przewidywania przyszłości” – przyznał w 2013 roku „Newsweekowi”. „Arogancki względem głowoodporności”.
Dopóki ciągle wyjeżdżał, „jakoś wszystko trzymało się kupy, a ja uważałem, że sobie z tym radzę” – mówił. Na stres pomagały alkohol, wypalane konopie, czasem nieco mocniejsze używki. Po powrocie coraz trudniej mu było się odnaleźć w zwykłym świecie.
W 2010 roku po raz pierwszy zamknął się w mieszkaniu. Zasłonił okna, nigdzie nie wychodził, godzinami i dniami siedział w ciemnej kuchni i bujał się w fotelu na biegunach. „Zacząłem przemyśliwać o samobójstwie” – powie Jagielskiemu. Znaleźli go tam przyjaciele z łódzkiej filmówki, pomogli, wyciągnęli, na parę miesięcy wrócił do życia. Ale jesienią wszystko się powtórzyło i ci sami przyjaciele tym razem zaprowadzili go do poradni psychiatrycznej, skąd od razu trafił do Kliniki Psychiatrii i Stresu Bojowego. Jak u niektórych polskich żołnierzy, którzy wrócili z Afganistanu czy Iraku, rozpoznano u niego zespół stresu bojowego. Tyle że oni nie widzieli pewnie nawet ćwierci tego, co on zobaczył na kilkudziesięciu wojnach. „Na wojnie przeraziło mnie okrucieństwo i bezwzględność. Ogromnym wstrząsem było to, że wojna dotyka absolutu, czyli życia i śmierci człowieka, szczęścia i nieszczęścia, destrukcji i dramatu” – powiedział potem w wywiadzie dla radiowej Trójki.
Spędził w klinice, wychodząc na przepustki, pół roku. Wrócił do pracy i na studia zrobić licencjat. Przygotował plastyczną pracę, którą nazwał „+/– Nieskończoność. Czyli 4 Jeźdźców Apokalipsy. Czyli 4x4 Ja”.
– Tak jak Wasyl Kandinsky swoje uczucia i emocje przenosił na punkty i linie, tak Miller zbudował piramidę z mniejszych trójkątów, dwa na dwa i pół metra, w której każdy trójkąt był konkretną opowieścią. Jakimś zdarzeniem, na przykład wybuchem miny pod samochodem patrolującym pustynię – opowiada prof. Mirosław Ledwosiński. – Każdy z tych trójkątów stanowił kolorową abstrakcyjną formę, na którą ponakładał banknoty ze wszystkich stron świata, w których był. To była szalenie interesująca praca, w której chciał swoje wspomnienia, swoją traumę i zapamiętany horror z lat wypraw na wojny zamienić na wizyjną, abstrakcyjną formę – tłumaczy.
Miller obronił licencjat w 2011 roku z wynikiem celującym. – To był jego sposób na ogarnięcie w chłodny, racjonalny sposób tego, co nosił w pamięci – uważa Ledwosiński. – Nie udało się, ale wykonał duży wysiłek wyjścia na prostą. Czuć było w nim żelazną wolę poradzenia sobie z problemem, z którym się mierzył.
Niedopowiedzenia
Napisanie książki też miało być sposobem na pozbycie się obrazów, które zaczęły mu się tłoczyć w pamięci. Myślał, że dzięki temu wszystko mu się w głowie „umebluje, oswoi”, jak mówił. Ale nie wytrzymywał i podczas pracy naraz znikał. Na tydzień, nieraz krócej, nieraz dłużej. Nie odpisywał na e-maile, nie odbierał telefonu. Czekałem, w końcu się odzywał. „Mam problem ze zdrowiem i się zawieszam. Nie ode mnie to zależy, pewnie od pogody albo leków, które aplikuję. Piszę dalej. Pozdrawiam”. Brał się w garść.
Potrzebował wsparcia, potwierdzenia, że to, co przysyła, jest dobre. Pisał: „Staram się, ale nie wiem, czy wychodzi. Odzywaj się, bo twój głos mi pomaga”. Nie musiałem udawać, pisał świetnie.
Niekiedy się buntował, jak przy Czeczenii, gdzie napomknął o telefonie satelitarnym i skanerze do negatywów, które weszły do jego wyposażenia fotoreportera, a ja chciałem, żeby to rozwinął. „Nie, basta. Jak chcesz coś zmieniać, to zmień, mi się podobają niedopowiedzenia. W Iraku rozwinę historię kabli, pinów i telefonów, internetu”.
Na wojnie w Iraku w największym stopniu doświadczył wkroczenia w jego pracę nowych technologii. Korzystał z nich, ale za nimi nie przepadał. Tyle że rozdziałów o Iraku, podobnie jak o Mołdawii, Ugandzie, Sudanie, irackim Kurdystanie nigdy nie napisał. Zaplanował ich na początku 15, a potem skracał tę listę, wyrzucał, łączył dwie historie w jednym rozdziale, jak wojny w byłej Jugosławii, które włożył w rozdział o Burundi i Rwandzie. I nawet fajnie wychodziło.
Szybko poczuł, że ta książka go przygniata, zamiast pomagać. „Andrzej, napisz mi, ile stron na razie wychodzi z tekstu do tej pory napisanego. Dłuższe teksty to pisana teraz Czeczenia, Afganistan i Karabach. Resztę potraktuję jako wypełniacz, bo niewiele z nich pamiętam” – pisał w maju 2012 roku. Ścięliśmy się, bo odpisałem, że nie objętość jest ważna, tylko liczba rozdziałów, a ich mieliśmy wtedy trzy, czwarty w drodze i nie składała się z nich jeszcze książka. Nie był zadowolony, ale pisał dalej, choć ciągłe pochylanie się nad zdjęciami w komputerze, wyciąganie wydarzeń z pamięci, zapisywanie ich kosztowało go coraz więcej.
Znów zawieszał się na kilka dni, wracał, pisał dalej. W końcu przysłał mi e-mail: „Andrzej, chciałbym skończyć tę książkę do końca września, bo mnie rozpierdala emocjonalnie na kawałki. Nie chcę wracać przez głupią książkę do psychiatryka. A tak się skończy, jak jej nie skończę”.
Zamknęliśmy książkę, jak chciał, tylko zakończenie powstało w październiku.
Brwinów
W początkach 2012 roku, gdy Miller zaczynał pisać książkę, Agora, robiąc oszczędności, przyparła swoich fotografów do ściany. Przedstawiono im aneksy, w których mieli się zrzec praw majątkowych do zdjęć, zarówno tych archiwalnych, jak i tych, które zrobią w przyszłości. Wywołało to nieskuteczne protesty, kilkunastu fotografów odeszło z Agory. Miller nie protestował, choć akurat jego dorobek fotograficzny był i ogromny, i cenny. Podpisał aneks – wielu kolegów mocno go krytykowało, niektórzy się na niego obrazili.
Ale co mógł zrobić? Prowadzić działalność na własną rękę? Założyć fundację? Wymyślać i realizować nowe projekty? Nie był zdrowy, musiał płacić alimenty. Chciał czuć pod nogami w miarę stabilny grunt.
– W latach 90. fotografowie stanowili szczególną wartość w „Gazecie”, był „Magazyn”, zamieszczano fotoreportaże. Ale to się zmieniło. Nakłady spadają, jest mniej pieniędzy, fotografom trudno utrzymać się ze swojego zawodu, sytuacja sprzyja ich wykluczeniu. Sytuacja Krzysia nie była inna – wyjaśnia Piotr Wójcik. – „Gazeta” nie wysyłała go już na wojny, ale niesprawiedliwe byłoby też powiedzenie, że go porzuciła. Podpisał z nią nową umowę i chyba jako jeden z nielicznych został na etacie, więc ewidentnie była to jakaś jego ochrona. Dla Krzysia nie było chyba innej propozycji – dodaje.
Miller wszystko to rozumiał, ale nie potrafił odnaleźć się w tej rzeczywistości. Jak powiedział Wojciech Jagielski: „Bardzo chciał być znowu tamtym Krzyśkiem Millerem, a jednocześnie tamten Krzysiek straszył go po nocach”.
„Czarny, dlaczego my robimy tak gównianą robotę, pojechałoby się gdzieś” – powiedział Jackowi Czarneckiemu, kiedy obaj obsługiwali w tym roku szczyt NATO w Warszawie. – Jak się zasmakowało życia w świecie, to fotografowanie kolesi w krawatach, którzy w ciągu ostatnich dwóch lat zaprzeczyli sobie z dziesięć razy, nie było interesujące – mówi Czarnecki. – On od podstawówki żył na pełnych obrotach, na adrenalinie. Gdy się to odetnie, to nie wiadomo, jak żyć – dodaje.
Sny, które zaczęły go męczyć w 2008 roku, chyba ciągle wracały, skoro w 2013 roku w rozmowie z Pawłem Smoleńskim mówił: „Spotykam w snach również ludzi bez imienia i nazwiska. Zostali na zdjęciach, choć umarli z głodu, zginęli od kuli lub miny, przepadli. A przecież przy mnie żyli”.
W 2013 roku przeprowadził się do Brwinowa. Sprzedał swoje mieszkanie przy Sandomierskiej, Patrycja – narzeczona, z którą od paru lat był – sprzedała swoje przy al. 3 Maja i kupili dom z ogrodem. Oboje mieli dość wielkiego miasta. Kolejką do Warszawy mieli 20 minut. Miller był zachwycony, szybko zaczął wsiąkać w nowe miejsce, fotografować Brwinów, zachodzić do Stawiska czy na grób Iwaszkiewicza. Miał nowe pomysły, nowe inicjatywy, jak nieformalne kursy fotograficzne Fotosynteza, które latem tego roku zaczął rozkręcać z przyjaciółmi w różnych miastach Polski. Był pełen zapału.
Sam
„Nie wierzę tym, którzy się przyjaciółmi Krzysztofa nazywają. Gdyby ich miał, nie rozmawialibyśmy dziś o nim w czasie przeszłym” – powiedział „Wyborczej” po śmierci Millera Wojciech Jagielski. Sami, jak zaznaczył, również nie byli z Millerem przyjaciółmi. Mówił też: „Byliśmy z Krzysztofem – widzisz, nazywam go dziś Krzysztofem, a wczoraj mówiłbym o nim Krzysiek albo Miller – przyjaciółmi »z tamtej strony«. Obaj funkcjonowaliśmy w równoległych bytach. W Warszawie prawie się nie widywaliśmy. Nie chodziliśmy razem na wódkę, nie oglądaliśmy meczów piłkarskich. Może dałoby się nazwać nas kumplami, ale nie przyjaciółmi. A potem spotykaliśmy się na Okęciu i przechodziliśmy na tę drugą stronę, zawodową. Tam był mi osobą najbliższą. Z nikim tyle nie przeżyłem. Po tamtej stronie Krzysiek nie był przyjacielem. Był bratem”.
Ale tu, w domu, był sam. Czy mogło zresztą być inaczej? „W każdej grupie i z każdym zdjęciem każdy fotoreporter zawsze będzie sam. Sam, gdy sfotografuje, i sam, gdy wróci do domu. Sam z pamięcią i sam z myślami” – pisał w książce.
Trzymał się ostatnimi laty może tylko na jednej nitce. Na Patrycji, trochę jak on zwariowanej dziewczynie. Pracowała jako barmanka w pubie „Rock’n’Roll” przy Mokotowskiej. Prowadził mnie tam nieraz. Oboje zadziorni, musieli się prztykać, ale jeśli ktoś przy nim wtedy naprawdę był, to tylko ona. Zadedykował jej „13 wojen i jedną”: „Patrycji, która za rękę przeprowadziła mnie na jasną stronę mocy”.
15 września na mszę pogrzebową za niego – pogrzeb odbył się tylko w gronie rodziny – w parafii św. Grzegorza Wielkiego na Szczęśliwicach w Warszawie przyszło masę ludzi z różnych środowisk, tak z lewa, jak z prawa. Nikt się nie spóźnił, wypełnili kościół, zanim zaczęło się nabożeństwo, a po nim stali na zewnątrz i rozmawiali. O nim. – Ludzie wyrzucali sobie, że zapraszał ich ostatnio na wernisaż swojej wystawy, a oni nie pojechali – mówi Jacek Czarnecki. – Wielu myślało, że teraz, po książce, jest z nim już znacznie lepiej.
W sierpniu rzeczywiście obdzwonił kolegów, zapraszając ich na wernisaż retrospektywnej wystawy swoich zdjęć „Niedecydujący moment”, którą 1 września otwierało Centrum Kultury i Inicjatyw Obywatelskich w Podkowie Leśnej. Z zaproszonych przez Krzysztofa do Podkowy osób prawie nikt nie przyjechał.
Zmarł tragicznie, jak pisały gazety, 9 września. Miał 54 lata.
Chciał żyć. Widziałem, że walczy, próbuje, zmaga się ze sobą. Inaczej niż Kevin Carter z Bractwa Pif-Paf, który popadł w ciężką depresję i popełnił samobójstwo; inaczej niż inni fotografowie wojenni, którzy odebrali sobie życie; on nie rezygnował. Też myślałem, że jakoś się trzyma, że jest lepiej.
Tylko Piotr Niemczyk mówi, że nie zaskoczyło go samobójstwo Krzysia. – Spotkałem go latem po dłuższym czasie i był cieniem siebie sprzed lat. Widać było, jak był tym wszystkim przeżarty, wyraźnie nieszczęśliwy – mówi Niemczyk.
Gdy jeszcze pisał „13 wojen i jedną”, zadzwonił do mnie kiedyś zapalony: – Słuchaj, mam pomysł na nową książkę, będzie się nazywać „37 klatka”. 37. dodatkowa klatka standardowych 36-obrazkowych filmów i nadprogramowe fotografie, które na niej zrobiłem, które są, a których nie powinno być. Chciałbym, żebyśmy ją razem zrobili, co?
Nie powiedziałem nie, ale kiedy z bólem skończył pisać „13 wojen…”, nie wracaliśmy do tego tematu ani on, ani ja.
Też żałuję.
Andrzej Niziołek
Zapisz się na nasz newsletter i bądź na bieżąco z najświeższymi informacjami ze świata mediów i reklamy. Pressletter