Temat: prasa

Dział: PRASA

Dodano: Marzec 01, 2025

Narzędzia:

Drukuj

Drukuj

Kim jest Jakub Sztern. Rzecz o czasem wstydliwym pisaniu pod pseudonimem

– Żeby uniknąć wrażenia, że wciąż piszą te same osoby, wpadliśmy na pomysł, że trzeba czasami podpisywać się inaczej – wyjaśnia dawny Jakub Sztern (fot. engin akyurt/Unsplash.com)

Pisanie pod pseudonimem jest czasem wstydliwe. Ale podobno ma się coraz lepiej.

– A co ja mam z tym wspólnego? – kolega dziennikarz prawie się oburzył, gdy zapytałem, czy porozmawia o ukrywających się pod pseudonimami żurnalistach. Musiałem się zarzekać, że przecież doceniam jego standardy i nie podejrzewam o pisanie pod przykrywką. A jednak raz mu się zdarzyło. Dawno temu. Dziś uważa to za młodzieńczy wygłup.

ŚLĄZAK CZY ŻYD

„Tatry znów widać w Sosnowcu. Czy powietrze jest czystsze?” – w poniedziałek 4 listopada 2013 roku o siódmej rano (pora jest ważna) w serwisie Dziennikzachodni.pl zastanawiał się Jakub Sztern. „Widać, i to jak! Tak wyraźnego zarysu górskiego łańcucha jeszcze w redakcji Dziennika Zachodniego nie było” – pisał dalej. Żeby nie było wątpliwości, informację opatrzono galerią siedmiu zdjęć: na tle różowej poświaty od wschodzącego słońca rysują się góry. Zdjęcia z wieżowca w Sosnowcu, gdzie mieści się redakcja „Dziennika Zachodniego”, zrobił sam Jakub Sztern.

Informacyjnych tekstów Jakuba Szterna w internetowym serwisie śląskiej gazety w pierwszej i drugiej dekadzie stulecia jest dużo. Do autora wysyłali czasem maile czytelnicy. Te odbijały się od serwera. Nic dziwnego, skoro Jakub Sztern nie istniał. Tak samo jak jego elektroniczna poczta w adresowych zasobach redakcji. – Wymyśliłem sobie pseudonim, żeby nie podpisywać ciągle tekstów jednym nazwiskiem – tłumaczy dziennikarz, który występował jako Jakub Sztern. Mówi, że w internetowym serwisie informacje ukazywały się na początku co kwadrans i choć dziennikarzy było sporo, to i tak ich nazwiska pojawiały się na okrągło. – Żeby uniknąć wrażenia, że wciąż piszą te same osoby, wpadliśmy na pomysł, że trzeba czasami podpisywać się inaczej – wyjaśnia dawny Jakub Sztern.

W wymyślaniu swojej nowej tożsamości wykazał sporo kreacji. Chciał, żeby fikcyjne personalia pasowały do regionu. Taki kamuflaż miał jeszcze bardziej uwiarygodnić Jakuba Szterna. – Sztern to dobre nazwisko u nas, bo trochę niemieckie, a trochę żydowskie. Imię też z pogranicza, bo takie polsko-śląsko-hebrajskie – opowiada. Cel przyświecał mu taki: – Żeby czytelnik się zastanawiał: czy ten Jakub Sztern jest z Zagłębia, czy ze Śląska? Czy to Żyd z Będzina, czy może Ślązak z Gliwic?

Jakub Sztern tak się zadomowił w „Dzienniku Zachodnim”, że w redakcji pojawił się pomysł, żeby mu założyć fałszywą stronę na Wikipedii z wymyślonym życiorysem. Ale tak daleko nie poszli. Jakuba Szterna można tylko znaleźć jako autora wielu archiwalnych tekstów na portalu Dziennikzachodni.pl. A Tatry do dziś czasem widać z Sosnowca. W pogodne dni, przy wschodzie albo zachodzie słońca.

NAZWISKO OD TWARDOCHA

Rok 2020. Na Białorusi wybory prezydenckie. Aleksandr Łukaszenka ma poważną konkurentkę: Swiatłana Cichanouska to żona więzionego przez miński reżim opozycjonisty. Gdy jej zwolennicy zbierali podpisy pod kandydaturą, ustawiały się kolejki. Skończyło się jak zawsze – oficjalnie znów wygrał Łukaszenka. Białorusini wychodzą na ulice, reżim odpowiada represjami i oskarża o spisek… Polskę.

Na Białoruś zjechali dziennikarze. Relacje z Mińska i innych miast można znaleźć w wielu polskich tytułach z tamtego lata. „Aleksandr Łukaszenka tak bardzo boi się czarnej polskiej sotni i separatystów wysłanych z Warszawy, że na nowego szefa KGB mianował oficera spod Grodna” – czytam z początku września 2020 roku w „Dzienniku Gazecie Prawnej”. „Byłam wówczas na placu w odległości dziesięciu metrów od białoruskiej głowy państwa. Niedaleko samochodu, w którym znajdował się sprzęt do nagłośnienia. Jakoś nadmiernego zainteresowania ochroną nie odnotowałam. W zasadzie na ten plac można było wnieść wszystko. Na przykład plecak z prostym ładunkiem wybuchowym” – pisze dalej Tamara Szapiro. „Nie sposób było uciec od pytania, dlaczego jest taka przepaść między tym, co mówi Łukaszenka o polskim zagrożeniu, a faktami na ziemi” – zastanawia się korespondentka.

Tamara Szapiro pisze też o przesłuchaniu Swiatłany Cichanouskiej w Centralnej Komisji Wyborczej i jej nagłym wyjeździe na Litwę, skrytobójczych morderstwach opozycjonistów i brutalnym tłumieniu demonstracji. Okazuje się, że w „Dzienniku Gazecie Prawnej” dziennikarka Tamara Szapiro nigdy nie pracowała. W ogóle nie ma takiej osoby w polskich mediach.

– Wymyśliłem ten pseudonim, żeby zwiększyć prawdopodobieństwo wjazdu na Białoruś – mówi jeden z dziennikarzy „DGP”. Bo to on podpisywał się jako Tamara Szapiro i w tekstach udawał kobietę. Imię zapożyczył od osoby, która je nosi w jego rodzinie. Nazwisko wziął od bohatera kultowej powieści „Król” Szczepana Twardocha – jednego ze swoich ulubionych pisarzy. Jakub Szapiro to żydowski bokser i członek gangu w przedwojennej Warszawie. – Akurat pokazywali wtedy w telewizji serial na podstawie powieści Twardocha i Szapiro stał się bardzo popularny – wspomina dziennikarz.

Tamtego lata 2020 roku (potem był jeszcze drugi raz jesienią) nie podawał się za dziennikarza, udawał turystę. Twierdzi, że dzięki temu wpuszczono go na Białoruś i mógł pracować bez akredytacji, o którą wystąpił, a której nie dostał. – Byłem świadkiem, jak na lotnisku w Mińsku białoruskie służby zawracały polskich dziennikarzy – opowiada. – Zwłaszcza tych, którzy pisali już o Białorusi i białoruska ambasada przesłała mińskim służbom clarisy z ich nazwiskami.

Jego wpuścili. Tłumaczył, że przyleciał odwiedzić znajomą. Już w samolocie umówił się ze znajomymi dziennikarzami, że na lotnisku będą udawać, że się z nimi nie zna. Gdy chodził po sztabach wyborczych, też specjalnie się nie afiszował, że jest dziennikarzem ani dla kogo pracuje. Korespondencje z Białorusi przesyłał na redakcyjny dysk za pomocą VPN, żeby służby nie mogły go namierzyć. – Myślę, że w clarisach z ambasady białoruskiej w Warszawie do Mińska nikt nie kojarzy mojego nazwiska z Tamarą Szapiro – jest przekonany reporter.

Latem przyszłego roku na Białorusi powinny się odbyć kolejne wybory prezydenckie. Dziennikarz spodziewa się, że w obecnej sytuacji trudno będzie uzyskać wizę wjazdową. Ale będzie próbował. – I użyje pan tego samego pseudonimu? – jestem ciekaw. – Chyba lepiej byłoby tym razem wcielić się w rolę Tomasz Szmydta – przywołuje nazwisko polskiego sędziego, który uciekł na Białoruś i poprosił o azyl. – Jeśli pojadę, na pewno coś wymyślę – dodaje reporter „DGP”. – Choć prawda jest taka, że dziś praca dziennikarska na Białorusi jest o wiele bardziej ryzykowna niż na Donbasie. Nie chciałbym się stać towarem na wymianę dla Łukaszenki. Nie chciałbym być problemem dla państwa polskiego – dodaje.

GALL ANONIM I JAN W OLEJU

Jeśli średniowieczne kroniki uznać za literaturę faktu, to już autor pierwszej podpisany jest pseudonimem. Gall Anonim to wszak imię i nazwisko, które kronikarzowi nadali historycy literatury. Powód był oczywisty: do dziś nie ustalono personaliów kronikarza. 800 lat później Bolesław Prus też podpisywał swoje powieści pseudonimem. Prawdziwe personalia autora „Lalki” i „Faraona” brzmiały: Aleksander Głowacki. Bolesław Prus to niejedyny jego pseudonim: swoje pierwsze utwory Głowacki podpisywał jako Jan w Oleju. Powieściopisarz używał też pseudonimu, gdy pisał jako dziennikarz. Bolesław Prus to przecież jeden z pierwszych polskich reporterów – Mariusz Szczygieł umieścił jego tekst w swojej znanej „Antologii reportażu polskiego XX wieku”. To właśnie Prus razem z Marią Konopnicką otwierają w antologii Szczygła dzieje XX-wiecznego polskiego reportażu.

Prus miał powody, żeby się chować pod pseudonimem: pierwowzorami jego literackich bohaterów byli jego bliscy, a czasem on sam. Aleksander Głowacki chciał to jakoś zakamuflować i schował się za Bolesława Prusa. „Ten pseudonim tak się z nim zżył, że nawet bliscy mu ludzie, redakcyjni koledzy, nie wiedzieli, że mają do czynienia z Aleksandrem Głowackim” – tłumaczyła „Kurierowi Wileńskiemu” jego biografka i reporterka Monika Piątkowska.

W bliższej przeszłości XX wieku, w stanie wojennym rzecznik rządu Jerzy Urban – wcześniej reporter i felietonista – pisał propagandowe teksty pod pseudonimem Jan Rem. Wysławiał w nich reżim generała Jaruzelskiego, szkalował księdza Jerzego Popiełuszkę. Dane autora szybko rozszyfrowano. Mnie, że to Urban, pierwsza powiedziała w małym mieście wychowawczyni i historyczka ze szkoły średniej. Wiadomości nie przyniosła z zebrania podziemnego „Tygodnika Mazowsze” – wiedział o tym każdy, kto się interesował tym, co realnie w ówczesnej Polsce się działo, i nie był zdany tylko na oficjalną propagandę.

Powody ukrywania się autora służyły w tamtym ponurym czasie i dobrym sprawom. Gdy Jan Rem szczuł na „Solidarność”, w wydawanym w podziemiu „Tygodniku Mazowsze” i „Przeglądzie Wiadomości Agencyjnych” teksty publikował też niejaki Dawid Warszawski – jeden z najbardziej wyróżniających się antyreżimowych publicystów. Jego analizy, czasem polemiki z prominentnymi działaczami podziemia (choćby z Jackiem Kuroniem), cytowały Radio Wolna Europa i „Głos Ameryki”. Konstanty Gebert, późniejszy wieloletni publicysta „Gazety Wyborczej”, robił to z oczywistych względów konspiracyjnych. Pseudonim z czasów konspiry zachował do dziś.

NAPISZ O ŚWIĘTYM MIKOŁAJU

Krzysztof M. Kaźmierczak, dziennikarz śledczy z Poznania, od trzydziestu lat walczący o wyjaśnienie zbrodni popełnionej na Jarosławie Ziętarze, też podpisywał się pseudonimami. – Wcale nie ze względów bezpieczeństwa – mówi. – Głównie z obawy przed tak zwanym obciachem – tłumaczy. Choć pierwszy pseudonim wymyślił z zupełnie innego powodu. Gdy w latach 90. zaczynał pracę dziennikarską w „Gazecie Poznańskiej”, relacjonował między innymi rozprawy sądowe. Do relacji chciał pisywać komentarze, czasem w lżejszym, felietonowym stylu. Postanowił, że nie będzie ich podpisywał swoim nazwiskiem. Wymyślił sobie pseudonim: „Poznańczyk”. Podpisał tak pierwszy felieton, ale wicenaczelny zabronił mu używania takiego pseudonimu. – Uznał, że „Poznańczyk” brzmi niepoważnie – opowiada Kaźmierczak, który do dziś nie rozumie tej argumentacji.

Kilka lat temu, jako dziennikarz „Głosu Wielkopolskiego”, wymyślił sobie inny pseudonim i od czasu do czasu podpisywał się jako Mieczysław Poznański. Chciał właśnie uciec od obciachu. – Mieczysław to moje drugie imię – tłumaczy Kaźmierczak. Drugiego imienia i nazwiska Poznański używał wtedy, gdy musiał robić mniej ambitne materiały. – Takie, które nie licowały z moim dotychczasowym dorobkiem dziennikarza śledczego i rozpoznawalnym nazwiskiem – tłumaczy. – A redaktorzy złośliwie kazali mi na przykład napisać artykuł o Świętym Mikołaju. Ja natomiast nie chciałem sobie psuć nazwiska.

***

To tylko fragment tekstu Stanisława Zasady. Pochodzi on z najnowszego numeru „Press”. Przeczytaj go w całości w magazynie.

„Press” do nabycia w dobrych salonach prasowych lub online (wydanie drukowane lub e-wydanie) na e-sklep.press.pl.

Czytaj też: Nowy „Press”: Andrzej Andrysiak, XYZ Nawackiego, była naczelna „Pisma” i odbudowa Trójki

Press

Stanisław Zasada

* Jeśli znajdziesz błąd, zaznacz go i wciśnij Ctrl + Enter
Pressletter
Ta strona korzysta z plików cookies. Korzystając ze strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies w przeglądarce zgadzasz się na zapisywanie ich w pamięci urządzenia. Dodatkowo, korzystając ze strony, akceptujesz klauzulę przetwarzania danych osobowych. Więcej informacji w Regulaminie.