Zmarł Martin Pollack, austriacki pisarz i tłumacz polskiej literatury
Martin Pollak (fot. Maciej Kulczyński/PAP)
Zmarł Martin Pollack, austriacki pisarz i tłumacz polskiej literatury. Miał 80 lat. Przypominamy wywiad Cezarego Łazarewicza, który ukazał się w "Press" w 2017 roku.
Martin Pollack urodził się w Bad Hall (Górna Austria). Studiował literaturę słowiańską i historię Europy Wschodniej w Wiedniu i Warszawie. W latach 1989–1998 pracował dla pisma „Der Spiegel” m.in. jako korespondent z Wiednia i Warszawy. Autor tłumaczeń na niemiecki m.in. wszystkich książek Ryszarda Kapuścińskiego. Był autorem esejów, a także książek, z których część została przetłumaczona na język polski: „Po Galicji. O chasydach, Hucułach, Polakach i Rusinach. Imaginacyjna podróż po Galicji Wschodniej i Bukowinie, czyli wyprawa w świat, którego nie ma”,„Ojcobójca. Sprawa Filipa Halsmanna”, „Pogromca wilków. Trzy duety literackie” (z Christophem Ransmayrem), reportaże „Dlaczego rozstrzelali Stanisławów”, „Cesarz Ameryki. Wielka ucieczka z Galicji”. Za „Śmierć w bunkrze. Opowieść o moim ojcu” otrzymał Literacką Nagrodę Europy Środkowej Angelus 2007. Był też laureatem Nagrody im. Karla Dedeciusa (2007), Nagrody im. Georga Dehio (2010), Lipskiej Nagrody Książkowej na rzecz Porozumienia Europejskiego i Złotej Sowy Polonii (2011), a w 2012 roku otrzymał tytuł Ambasadora Nowej Europy. W 2016 roku nagrodzony Nagrodą Translatorską dla Tłumaczy Ryszarda Kapuścińskiego.
Cezary Łazarewicz: Rok temu zadzwonił Pan do Instytutu Polskiego w Wiedniu, pytając o termin kolejnego spotkania z cyklu „Martin Pollack zaprasza” i okazało się, że dalszych zaproszeń nie będzie. Powiedzieli, że powinien Pan wiedzieć dlaczego. Wie Pan?
Martin Pollack: Domyślam się. Najpierw był problem z Filipem Springerem, z którym chciałem rozmawiać o jego książce „Źle urodzone. Reportaże o architekturze PRL”. W instytucie kręcili nosem, że to PRL. Mówili, że to polityczne. Odpowiedziałem, że to ja jestem kuratorem tych spotkań – albo to zrobię, albo się wycofuję. Wtedy dyrektor zmienił zdanie. Przeczytał książkę i powiedział, że nie ma nic przeciwko. Ale w tym samym czasie w austriackiej prasie opublikowałem esej o Polsce – „Polska: schemat przyjaciel – wróg”. Bardzo się ten tekst w Polsce nie spodobał. Myślę, że o zerwaniu współpracy nie decydował sam dyrektor Instytutu, ale że dostał takie wytyczne z Warszawy. Nie miał wyjścia. Jest urzędnikiem, musiał się podporządkować.
To, że wyrzucili mnie z Instytutu Polskiego, to głupota. Bo kogo obchodziło, że prowadzę spotkania z polskimi autorami? Ale jak mnie wyrzucili i polska prasa zaczęła pisać, że jestem na indeksie, to zainteresowali się też inni. Najważniejsze niemieckojęzyczne gazety zaczęły o tym pisać i zostałem bohaterem. Były szef wydawnictwa Hansera zaprosił mnie do Monachium, bym dał wykład o obecnej sytuacji w Polsce. A spotkania z polskimi pisarzami prowadzę teraz w wiedeńskim Burgtheater, który jest znacznie ważniejszą instytucją niż Instytut Polski. I przychodzi tam więcej osób.
Zaskoczyła Pana reakcja z Warszawy?
Nie byłem nią zdziwiony. Kiedy czytam oficjalne komunikaty z Polski, mam wrażenie, że to ten sam ton, ten sam styl i język, który słyszałem w latach sześćdziesiątych, gdy byłem studentem w Polsce. Ta sama nienawiść w języku.
Do Pana?
Do mnie, do własnego narodu, do każdego, kto inaczej myśli.
Przecież już babcia Pana przestrzegała: „Polacy są naszymi wrogami. Ich kultura jest nic niewarta, żydowskie popłuczyny”. A Pan na złość jej wybrał studia w Polsce.
Tak mówiła nie tylko babcia, ale wszyscy w mojej rodzinie. Wybrałem slawistykę na złość babci, ale szczerze mówiąc, nie wiedziałem, co to w ogóle jest. Słowiańskiej literatury nie znałem. W domu ojczyma, który był bardzo kulturalnym starszym panem, mieliśmy mnóstwo książek niemieckich, włoskich, francuskich, skandynawskich. Owszem, czytałem literaturę rosyjską: Dostojewskiego, Tołstoja, Lermontowa. Ale Polacy, Czesi i Węgrzy – nie należeli do kanonu. W całej bibliotece były zaledwie dwie polskie książki: „Chłopi” i „Quo vadis”.
Przeczytał Pan je przed przyjazdem na studia do Polski?
Czytałem, kiedy jeszcze byłem w szkole. Reymonta tylko zacząłem – nudy. Za to Sienkiewicza czytałem z wielkim zapałem, szalenie mi się podobał. A jeszcze bardziej podobała mi się moja pierwsza nauczycielka polskiego na Uniwersytecie Wiedeńskim. Młoda i piękna Zofia Zielińska, pochodziła z Krakowa. Opowiadała, że jest tylko jedno ważne miasto w Polsce – Kraków. „Warszawa to dziura, żadnej kultury, Rosja, step” – mówiła. Wybrałem Warszawę – może nie na złość pani Zosi, ale z ciekawości.
„Warszawa wyglądała jak normalne europejskie miasto” – tak wspominał Pan rok 1965, gdy pierwszy raz przyjechał do nas. Chyba oglądał Pan ją przez różowe okulary?
To prawda – nie wyglądała ładnie. Była trochę szara i nudna. Brakowało piwa. A jeśli już było, to musiałem zamówić tyle, ile się da, na zapas, żeby znów nie zabrakło.
Ale niewątpliwie to była Europa, nie Rosja. Spotkałem tu fantastycznych ludzi – Szymona Grubera i Wolfa Wasnera – Żydów, którzy opowiadali mi o polskiej historii i literaturze. W 1969 roku Gruberowie musieli emigrować z Polski. Zatrzymali się w Wiedniu w mojej kawalerce, do której dałem im klucz. Ostatnio napisała do mnie córka Grubera – Ewa. Jest psychoterapeutką w Holandii. Pisała, że gdy siedzieli w tej mojej kawalerce, byli załamani, dla niej – czternastolatki – świat się zawalił. Tatuś, którego uważała za najmądrzejszego człowieka na świecie, okazał się nagle bezradny.
Jak Pan został dziennikarzem?
Byłem czytelnikiem lewicowego miesięcznika „Wiener Tagebuch”. Gdy przyjechałem do Polski, zacząłem do niego pisać teksty i wysyłać na adres redakcji. Nie wiedziałem nawet, czy je drukują. Nie odpisywali, a ja nie miałem jak tego sprawdzić. Działałem, jak mi się wydawało, w pełnej konspiracji. Wysyłałem do nich listy z Polski z fałszywym nazwiskiem nadawcy, a swoje teksty podpisywałem pseudonimem. Byłem wtedy jedynym austriackim studentem w Warszawie i nie trzeba było być geniuszem, żeby skojarzyć, że pisze to Martin Pollack. Zwłaszcza że w jednym z późniejszych numerów „Wiener Tagebuch” opublikowałem jakiś niewinny artykuł z Polski już pod własnym nazwiskiem.
Mówi Pan, że „Wiener Tagebuch” był lewicowy. Było gorzej – był to organ Komunistycznej Partii Austrii.
Było jeszcze gorzej. To była gazeta dysydentów wyrzuconych z partii komunistycznej za to, że protestowali przeciwko interwencji Układu Warszawskiego w Czechosłowacji. Nazywano ich eurokomunistami. Byli najgorszymi wrogami. Tu i tam. W redakcji sami mężczyźni – Żydzi i komuniści. Mój szef Franz Marek był w ruchu oporu we Francji, jego przyjaciel, Poldi Spira, walczył w wojnie domowej w Hiszpanii i potem spędził parę lat na emigracji w Anglii. Inni mieli podobnie barwne życiorysy.
Sam do partii komunistycznej nigdy nie należałem. Powiedziałem im, że pochodzę z trochę innej strony – z rodziny nazistowskiej. – Nie szkodzi – mówili i zapraszali do współpracy. „Wiener Tagebuch” miał renomę, był dla mnie prawdziwą szkołą dziennikarstwa. Przekładałem na niemiecki ważne oświadczenia polskiej opozycji, pisałem reportaże o codziennym życiu w Polsce, ale też o kulturze i literaturze. Od czasu do czasu pisałem „Listy z Polski”.
Pamięta Pan ważne teksty z tego okresu?
Opisywałem ostatni pobyt w Polsce Józefa Rotha, austriackiego pisarza żyjącego na emigracji. Był alkoholikiem i strasznym kłamczuchem. Konfabulował i koloryzował. W 1937 roku objechał Polskę wszerz i wzdłuż. Znalazłem bardzo ciekawe materiały, artykuły Rotha tłumaczone na polski, gdy już zaginęły niemieckie oryginały. Wszystko to opublikowałem.
Pamiętam też, że historyk Józef Kowalski opublikował książkę o Komunistycznej Partii Polski. Wydał to w małym nakładzie, chyba. Nas wtedy bardzo interesowało, co się działo wśród komunistów w latach trzydziestych, gdy w Moskwie trwały już czystki. Napisałem recenzję, którą przedrukowywał francuski „Le Monde”. I nagle ja, chłopak z Warszawy, miałem duży artykuł w „Le Monde”. Do tej pory jestem z tego dumny.
Czyli dziennikarzem został Pan przez przypadek?
Przypadek, bo wtedy chciałem zostać pisarzem.
Ale został Pan reporterem.
Za dużo powiedziane. W miesięczniku reportaży nie potrzebowali. Zajmowałem się tam wszystkim. Pisałem, redagowałem, szukałem nowych autorów. Odkryłem Karla-Markusa Gaussa i wciągnąłem go do „Wiener Tagebuch”. Jego pierwszy tekst o festiwalu w Salzburgu był zupełnie do niczego, ale później pisał doskonale.
Byłem wolnym strzelcem, etat dostałem dopiero w latach siedemdziesiątych. I byłem jedynym etatowym dziennikarzem. Franz Marek był dla mnie jak ojciec. Przemiły, przeciekawy człowiek. Całe jego życie było jak powieść. Jego współpracowników również. To była fantastyczna redakcja, można tylko o takiej marzyć. Odszedłem po śmierci Franza Marka. Miałem już znane nazwisko, zajmowałem się tłumaczeniami.
W 1984 roku przetłumaczył Pan na niemiecki „Cesarza” – jedną z najważniejszych książek Ryszarda Kapuścińskiego.
Też przez przypadek. Moja przyjaciółka była tłumaczką literatury amerykańskiej. Dostała z wydawnictwa jakąś amerykańską książkę. Zdziwiło ją nazwisko autora – Ryszard Kapuściński. Zorientowała się, że to przekład z polskiego. Teraz byłoby to nie do pomyślenia, ale wtedy powiedziano jej, że ma się nie przejmować i tłumaczyć dalej. Zaprotestowała i poleciła mnie. Gdy dzwonili do mnie z wydawnictwa z propozycją tłumaczenia na niemiecki pierwszej książki Ryśka – nic o mnie nie wiedzieli. Miałem niewiele tłumaczeń za sobą. I raczej krótkie rzeczy, głównie polityczne i trochę literatury.
Zrobił na Panu wrażenie „Cesarz”?
Wielkie. Zupełnie nie miałem pojęcia o istnieniu Ryszarda, nie czytałem go wcześniej.
Książka napisana jest językiem stylizowanym na staropolski. To dodatkowa trudność dla tłumacza.
Nie musi mi pan tego mówić. Brakujących słów szukałem w staroniemieckim. Ale muszę się pochwalić, że tłumaczenie jest dobre.
Z perspektywy czasu można powiedzieć, że Kapuściński miał szczęście, że trafił na Pana.
A ja jeszcze większe. Poznałem go rok później. Pojechałem specjalnie do Oxfordu, gdzie Rysiek był na stypendium. I zostałem już jego tłumaczem na niemiecki.
W 1987 roku rozpoczyna Pan pracę w tygodniku „Der Spiegel”, czyli jednym z najbardziej wpływowych i prestiżowych europejskich magazynów. Trudno było się dostać?
Miałem szczęście. Nie musiałem się starać, sami zadzwonili z propozycją pracy.
Spytał Pan, czemu padło na Pana?
Nie interesowało mnie to. Zadzwonili w sierpniu 1980 roku, gdy w Polsce zaczęły się strajki. Na gwałt szukali korespondenta, którego mogliby wysłać do Polski. Wyobraża pan sobie? Największy niemiecki magazyn nie ma dziennikarza w tak gorącym miejscu. „Le Monde” – ma, „Frankfurter Allgemeine Zeitung” – ma, tylko „Der Spiegel” nie ma. Zapytali, czy mógłbym pojechać do Gdańska i napisać coś z Wybrzeża. Od razu spakowałem walizkę. Wylądowałem w Warszawie i zostałem natychmiast aresztowany. Strażnicy na lotnisku powiedzieli, że jestem na liście osób niepożądanych w PRL. Noc spędziłem pod kluczem w hotelu Luna. Pokój miałem w piwnicy, obok męskiej ubikacji. Siedział ze mną młody Arab, który przyleciał do Polski bez wizy. Gdy na lotnisku zaczęły się problemy, krzyczał, więc go zamknęli. Mówił, że przyleciał do Polski na dziewczyny, bo dowiedział się od kolegów, że tutaj są najlepsze. Pytał, czy ja też? Też – odpowiedziałem, bo co miałem mu tłumaczyć.
„Złośliwie nastawiony do współczesnej Polski” – tak napisała o Panu Służba Bezpieczeństwa.
No, w ich rozumieniu chyba mieli rację. Jako student pisałem dla lewicowego miesięcznika o Polsce, i to w tonie dosyć krytycznym. Potem przywoziłem do Warszawy paczki, które dostawałem z Paryża od Giedroycia, albo z Niemiec, od Polaków. Była tam bibuła, paryska „Kultura”, „Zeszyty Historyczne”. Rozdawałem to kolegom w Warszawie. Nie wiem, czy kogoś z tym złapali. Mnie nigdy.
W latach osiemdziesiątych sporo się w Polsce działo. Szkoda, że Pana tu nie było. Mógł Pan być gwiazdą.
Mam pretensje do swoich rodaków, że nic z tym nie zrobili. Miałem kolegów – dziennikarzy ze Szwecji i Francji, którzy podobnie jak ja trafili na czarną listę w PRL. Ale gdy ich rządy zagroziły wyrzuceniem w odwecie polskich korespondentów, dostali pozwolenie na pracę w Polsce. Austria nic dla mnie nie zrobiła. Przez osiem lat nie mogłem wyjechać z Wiednia do Polski.
W styczniu 1989 roku, tuż przed upadkiem komunizmu, dostał Pan w końcu pozwolenie na przyjazd.
Nie była to zasługa Austrii, tylko mojej redakcji w Hamburgu. Polacy bardzo chcieli, by „Der Spiegel” opublikował wywiad z ministrem przemysłu Mieczysławem Wilczkiem. Do dziś nie wiem, dlaczego im tak na tym zależało?
Bo był reformatorem socjalizmu. Chcieli pochwalić się nim w świecie.
Może. W Hamburgu na tę propozycję z Polski odpowiedzieli: – Nie ma problemu, zrobi to Pollack. Tylko że on jest na czarnej liście – odparł Hamburg. – To nie będzie! – zapewnili w Warszawie. Wjechałem bez problemu, a po rozmowie z Wilczkiem poszedłem wyjaśnić sprawę do austriackiej ambasady. Prawie mnie stamtąd wyrzucili. Ambasador krzyczał, że skoro Polacy umieścili mnie na liście osób niepożądanych, to na pewno mają swoje powody.
W końcu „Der Spiegel” otworzył swoje biuro w Polsce, a Pan został jego szefem.
Najpierw próbowałem pisać o Polsce z Wiednia, ale to okazało się niemożliwe. Przeniosłem się do Warszawy, miałem bardzo eleganckie biuro przy ulicy Krzywickiego. Pisałem głównie o Polsce, najpierw o tym, że wszystko zaczyna się walić. Potem o wyborach, zmianach rządów, budzeniu się nacjonalizmów. W 1997 roku pisałem o wielkiej powodzi w Polsce.
I w tym samym roku zrezygnował Pan z pracy w „Der Spiegel” – gazecie, o której marzą wszyscy dziennikarze.
Kiedy mówiłem, że mam dość „Spiegla”, moja żona powtarzała: „Nareszcie. Odejdź wreszcie stamtąd. Nie martw się, przeżyjemy”. Ona miała bardzo dobrą pracę w ONZ, więc nigdy nie mieliśmy kłopotów finansowych.
Źle Panu tam było?
Dobrze. Miałem komfortową sytuację. Zawsze mogłem odmówić, jeśli temat mi się nie podobał. Kiedyś zadzwonili do mnie, bym pisał o tirówkach. Odpowiedziałem, że nie jestem zainteresowany, bo to materiał dla brukowca. Wysłali kogoś z Hamburga.
Brakuje Panu „Spiegla”?
Brakuje mi ich fantastycznego działu dokumentacji, który dawał niezwykły komfort pracy. Każdy tekst był dosłownie prześwietlany, sprawdzali wszystko. W „Spieglu” pracują zawodowi fact-checkerzy. Kiedy wysyła pan tekst do redakcji, oni dzwonią i czytają przez telefon cały artykuł, wskazując miejsca, gdzie mają jakieś wątpliwości. Kiedy w 1986 roku wybuchła afera Kurta Waldheima, który służył podczas wojny w SA – w porannych wiadomościach w radiu usłyszałem zdanie, które potem zacytowałem w tekście. „Tak dalej nie możemy żyć” (So koennen wir nicht weiter leben). To było bardzo mocne. Ale dział dokumentacji twierdził, że dziennikarz „Frankfurter All-gemeine Zeitung” inaczej to zapamiętał. Według niego brzmiało ono o wiele słabiej: „Nie możemy tak dalej mówić” (So koennen wir nicht weiter reden). Dział dokumentacji zadzwonił do austriackiego radia, by sprawdzić, kto ma rację. Okazało się, że ja. Sprawdzali, ilu mieszkańców ma Sosnowiec i jak daleko jest stamtąd do Warszawy. Gdybym napisał, że ma pan pięćdziesiąt lat, na pewno by to sprawdzili.
Miał Pan 53 lata, gdy odchodził Pan z dziennikarstwa. Nie za wcześnie na emeryturę?
Wiedziałem, że nie napiszę książki, pracując w „Spieglu”. Miałem zamiar napisać o moim ojcu, którym był Sturmbannführer SS Gerhard Bast. Odchodząc, miałem ją już w głowie.
Dużo Pan o ojcu wiedział, gdy zabierał się do pracy.
Najważniejszy dokument już wtedy miałem. To była jego karta SS, którą znalazłem w archiwum w Berlinie. Jest tam opisana cała jego „kariera”, od początków Gestapo w Grazu. Nie wiem dlaczego, ale nie było tam ani słowa o Polsce. Ale chodząc od archiwum do archiwum, znalazłem brakujące informacje.
Tak Pan o nim pisał: „Mój ojciec był na służbie w SS, w SD, w Gestapo. Mordował w Słowacji, w Polsce, polował na Żydów. Mój ojciec był mordercą”.
Gdy rzuciłem pracę w „Spieglu”, zacząłem pracować nad książką, wtedy poznawałem detale. Wcześniej nie wiedziałem, że ojciec mordował, chociaż, jako historyk, domyślałem się tego. To boli. Kiedyś ktoś mnie zapytał, kiedy zaczęła się moja bezsenność, z którą mam problem do tej pory. Właśnie wtedy.
Szukał Pan jakiegoś wytłumaczenia?
Nigdy nie chciałem go usprawiedliwiać. Chciałem wiedzieć dokładnie, jak, kogo, gdzie i kiedy?
Kto Panu pierwszy powiedział?
Matka. Miałem trzynaście, czternaście lat. Zapytała nagle, czy wiem, kim był mój ojciec?
Wiedział Pan?
Oczywiście. W Amstetten byli z niego dumni! Był bardzo ważną osobą w Gestapo. Od matki dowiedziałem się, że również w SS.
Wiedział Pan wtedy, co to znaczy?
Chodziłem do wyjątkowo liberalnej szkoły. Bardzo dużo dyskutowaliśmy z nauczycielami i dowiadywaliśmy się o czasach hitlerowskich, co było wtedy w Austrii rzadkością. U nas nie było nauczycieli nazistów, oprócz jednego czy dwóch. Większość była młoda i liberalna. I bardzo dużo czytaliśmy. Nazizm, już wtedy, był dla mnie czymś złym.
Mimo że miał twarz ukochanego dziadka Rudolfa, z którym chodził Pan na spacery w góry?
Właśnie wtedy zaczął się mój dylemat. Bardzo kochałem dziadka. Kochałem babcię. Kochałem też i szanowałem swojego ojczyma. Wszyscy byli nazistami. Z tego powodu zaczął się mój wewnętrzny konflikt. Po obiedzie u nas w Linzu, w domu ojczyma, wszyscy kulturalnie siedzieli przy stole, a ja zaczynałem dyskusję o nazizmie. Mój ojczym czasem złościł się i w milczeniu wychodził. Mama była załamana. Miała pretensje, że wraz z bratem psujemy im nastrój.
„Śmierć w bunkrze. Opowieść o moim ojcu” to Pana najważniejsza książka?
Chyba tak.
Bo dała Panu międzynarodową sławę?
Bo wciąż jest żywa. Pytają o nią, gdziekolwiek przyjadę. – Kiedy u nas powstanie taka książka? – spytano mnie ostatnio na Ukrainie.
Zanim wziął się Pan za rozdrapywanie rodzinnej historii, obalił Pan jeden z najpiękniejszych austriackich mitów – mit Ottona Schimka, młodego grenadiera Wehrmachtu, który rzekomo odmówił strzelania do bezbronnych Polaków.
Ale wcześniej sam byłem współtwórcą tego mitu. Poświęciłem mu całą stronę w jednym z największych austriackich dzienników – „Kurierze”. W dniu święta narodowego opublikowałem tam tekst o naszym wielkim bohaterze narodowym, których mamy niewielu. Już wtedy miałem wątpliwości, czy naprawdę nim był.
Kilka lat później z moim przyjacielem pisarzem Christophem Ransmayrem znów zajęliśmy się sprawą Schimka. Zrobiliśmy gruntowną kwerendę, pojechaliśmy do Niemiec, rozmawialiśmy z jego siostrą Elfriede Kujal, która powiedziała nam, że został wychowany wśród sióstr w domu bez ojca. Ta historia zaczęła wyglądać zupełnie inaczej. Okazało się, że on był po prostu dezerterem. Nie był zainteresowany wojną. To oczywiście również było odważne i mądre. Postanowiliśmy napisać tę historię od nowa. Opublikowaliśmy ją w magazynie „TransAtlantik”, wydawanym przez Hansa Magnusa Enzensbergera, lewicowego intelektualistę niemieckiego. I nagle, choć nadal nie wpuszczano mnie do Polski, stałem się tu ważnym austriackim dziennikarzem. Powoływały się na mnie „Trybuna Ludu” i „Żołnierz Wolności”.
Bo Otto Schimek był w Polsce patronem pacyfistycznego Ruchu „Wolność i Pokój”. WiP-owcy odmawiali służby wojskowej i jeździli do Machowej składać kwiaty na jego mogile.
Opowiadał mi o tym Andrzej Stasiuk, którego w latach osiemdziesiątych aresztowano przy jego grobie. Miał do mnie pretensje, że obalam mit. To był dla mnie największy problem.
Przyjechał do mnie do Wiednia polski dziennikarz Lech Niekrasz. Pisał książkę o Schimku. Nie pasowało mu moje odkrycie. Byłem w niej czarnym charakterem.
Dla mnie historia Ottona Schimka to never ending story. Ostatnio spotkałem się w Wiedniu z włoskim pisarzem Claudiem Magrisem, który Schimkowi i mnie poświęcił rozdział swojej najnowszej książki.
Zna Pan puentę tej historii?
Tak, w jego grobie w Machowej leży ktoś zupełnie inny. Jakiś starszy facet.
Nie pozwala Pan Austriakom zapomnieć o ich przeszłości. W swojej ostatniej książce „Topografia pamięci” przypomina Pan austriackie zbrodnie, poniżanie Żydów, eksterminację Romów.
Codziennie robię zakupy w Stegersbach, gdzie jest pomnik upamiętniający mieszkańców miasteczka zabitych podczas ostatniej wojny. I na tym pomniku brakuje nazwisk Romów, którzy tu też mieszkali i też podczas ostatniej wojny zginęli. Spytałem burmistrza: Dlaczego nie mają przynajmniej tablicy? Nie potrafił odpowiedzieć.
Będę o tych Romach dalej pisał. Bo tak trzeba. Jak już zawiśnie nowa tablica, to przestanę. Ale póki jej nie ma, póki jest tam ten duch, ta atmosfera wyparcia – nie mam innego wyjścia.
Pańskie grzebanie w przeszłości chyba się Austriakom nie podoba?
Kiedy prezentowałem „Śmierć w bunkrze” w Instytucie Austriackim w Warszawie, jego dyrektor ze swoimi współpracownikami ostentacyjnie wyszedł, gdy zaczęła się dyskusja o książce. Nie przyszli później na przyjęcie, które też się odbywało w Instytucie. Gdy napisałem list otwarty o tym do austriackiej prasy, wybuchł skandal. Dyrektor Instytutu zadzwonił do mnie z Warszawy. Tłumaczył, że miał pilną pracę i musiał coś napisać na komputerze. Wydrukował potem list z przeprosinami opublikowany w austriackiej prasie. A kiedy byłem następnym razem w Warszawie, zaprosił mnie do Instytutu i jeszcze raz mnie przeprosił w obecności wszystkich pracowników.
Gdyby miał Pan udzielić rad dziennikarzom, którzy podobnie jak Pan zajmują się takimi trudnymi tematami, to co by Pan im powiedział?
Że warto. Kiedy ktoś narzeka, że napisałem znów coś nieładnego o Austrii, odpowiadam, że nie jestem z organizacji turystycznej.
Wykładam dziennikarstwo na uniwersytecie w Grazu i moim studentom zawsze powtarzam, że sami dokonują wyboru w swoim życiu. „Jeśli chcecie być dobrymi dziennikarzami, dobrze pisać, to musicie pisać prawdę. Nawet gdy boli” – mówię im.
Często zwracają się do mnie ludzie z podobnymi historiami jak moja: mieli dziadka w Gestapo albo ojca w SS. Zawsze odradzam im grzebanie w przeszłości. Ale jeśli bardzo chcą, to zalecam, by robili to spokojnie, bez nienawiści. Ja swojego ojca nie oskarżam, bo nie jestem prokuratorem.
Pan robi rzecz gorszą, podążając śladem jego zbrodni i opisując je bez żadnych emocji, na zimno, z naukowym zacięciem.
Tak miało być. Można też pisać z nienawiścią albo szukać wytłumaczenia. Ja takiego nie znalazłem. Opisuję więc, jak to się zaczęło, dlaczego mój ojciec został nazistą, jak rodziła się ta mentalność pod koniec dziewiętnastego wieku. W pewnym sensie jest to wytłumaczenie, ale nie usprawiedliwienie. Horst – syn Ottona von Waechtera, który odegrał podobną jak mój ojciec rolę w Galicji, robi wciąż o nim filmy. Jest przekonany, że jego ojciec, gubernator w Generalnej Guberni, twórca SS-Galizien, był tak naprawdę drugim Schindlerem – bohaterem współpracującym z ruchem oporu. I jest mocno rozczarowany, że nikt oprócz niego w to nie wierzy. Można i tak.
Moja matka też mi opowiadała różne rzeczy o ojcu. „Wiesz – mówiła – twój ojciec był prawie przeciw III Rzeszy. Miał wroga w Gestapo, z którym się tak nienawidzili, że by się niemal pozabijali”. Tłumaczyła mi to tak, jakby ojciec był w jakimś wewnętrznym ruchu oporu.
Sprawdził Pan to?
Sprawdziłem. Niczego nie znalazłem. Jakiś czas temu byłem w Słowenii. Dowiedziałem się, że ojciec napisał list do Mauthausen w obronie pewnego Słoweńca. Pytał, czy dałoby się go wypuścić z obozu. Nie dało się. I na tym się sprawa dla niego skończyła. Mój dziadek też próbował. Ale zawsze chodziło o ludzi, którzy byli naszymi sąsiadami, prosili o wstawiennictwo. Żadne to bohaterstwo.
Jestem dziennikarzem znacznie krócej niż Pan i dopiero niedawno zdałem sobie sprawę, że mój zawód to nie tylko zarabianie pieniędzy, ale i sposób na życie. Pan też tak ma?
Oczywiście. Będę pisał do końca życia. I trochę mnie przeraża, że od pewnego czasu przyjeżdża do mnie człowiek, który przegląda moje archiwa, szuka moich tekstów i dopytuje o szczegóły. Mówi mi, że mam szczęście, bo może mnie jeszcze o wszystko dopytać. O moje dziennikarskie archiwum biją się dwie instytucje, które chcą je kupić jeszcze przed moją śmiercią.
Nie myśli Pan o odpoczynku?
Moja żona czasem pyta, czy zdaję sobie sprawę, ile mam lat, że jestem chory, że włosy już mi nie rosną. – Mamy piękny ogród – mówi – a ty jesteś dobrym ogrodnikiem, wyhodowałeś najlepszą sałatę w okolicy, więc daj już spokój.
Odpowiadam jej, że nie odpuszczę. Mój onkolog, którego żona nakręca przeciwko mnie, tylko się śmieje. Mówi, że dobrze, że taki jestem, bo to najlepsze lekarstwo.
Wywiad ukazał się w "Press" 05-06/2017
(17.01.2025)