Fotoedytorzy wymierają szybciej niż fotoreporterzy
23.01.2012, 00:00
Ostatnie wieści ze świata polskiej fotografii prasowej nie napawają optymizmem. Głębokie cięcia są wszechobecne. Kolejne agencje są zamykane, fotoreporterzy zwalniani, przypadkowi ludzie zatrudniani (na haniebnych umowach), a aparaty i obowiązki fotograficzne delegowane są na ręce dziennikarzy. W prasie: papierowej i elektronicznej - publikowane są coraz bardziej przeciętne zdjęcia. Zawodowego fotoreportera traktuje się jak przestarzały i niepotrzebny trybik wielkiej maszyny prasowo-wydawniczej, bo dziś każdy umie cyknąć fotkę. Najgorzej jest z elektronicznymi wersjami wydań, gdy do nich zaglądam, mam wrażenie, że trafiłem na foto-śmietnik. I to ma być świetlana przyszłość prasy? Na lament i próby obrony dawnego świata podejmowane przez fotoreporterów, ze strony wydawców słychać "po co przepłacać, skoro nie widać różnicy?"
Aby myśleć o jakiejkolwiek poprawie sytuacji należy przede wszystkim odpowiedzieć na pytanie: Dlaczego nie widać różnicy? Dlaczego wydawcy, redaktorowi i czytelnikowi jest wszystko jedno, na co patrzy? Dlaczego jakość zdjęć nie jest ważna i dlaczego odbiorca nie jest krytyczny wobec tego, co ogląda?
Oczywiście zmienił się sposób patrzenia i dziś żyjemy w innym świecie wizualnym, niż jeszcze 10 lat temu. Inaczej czytamy, patrzymy i przyswajamy obraz. Tylko dlaczego np. francuską prasę codzienną od naszej dzieli coraz większa przepaść?
Pomiędzy naciśnięciem spustu migawki a publikacją zdjęcia jest miejsce na stałą liczbę decyzji. Efekt końcowy oglądany w publikacji zależy od tego kto, oraz w jaki sposób podejmuje te decyzje. Fotoreporter robi zdjęcia, dokonuje preselekcji, opisuje i wysyła zdjęcia do redakcji/agencji. Tam w dziale fotoedycji następuje dalsza praca nad zdjęciami: sprawdzenie opisu, korekta techniczna, ułożenie zdjęć w sety, eliminacja powtórzeń itp. Tak wstępnie wyedytowany temat trafia do edytora, który przygotowuje materiał do konkretnej publikacji. Następnie materiał ląduje na biurku dyrektora artystycznego, a po ostatecznej akceptacji przez redaktora prowadzącego trafia do publikacji (czasem zdjęcia są jeszcze konsultowane z autorem tekstu). Tak było kiedyś.
Dziś zdjęcie – oczywiście cyfrowe – z aparatu trafia przez łącza bezprzewodowe bezpośrednio do bazy zdjęć w redakcji/agencji, skąd dziennikarz lub redaktor sam "wkłada" zdjęcia w tekst. I publikacja gotowa. Liczy się czas. Ten skok cyfrowy i skrócenie czasu powinien nieść same korzyści, ale niestety w tym wyścigu zupełnie zniknęła edycja. Mam wrażenie, że ludzie zajmujący się nią nie bardzo wiedzą, o co chodzi: że edycja to przede wszystkim sztuka łączenia obrazu z tekstem. I że wbrew pozorom to trudna i odpowiedzialna praca, od której zależy końcowy efekt – siła oddziaływania całego materiału. Że wybrane zdjęcie ma być nie tylko dobre (nie mylić z ”ma się podobać”) i ma nie tylko ilustrować tekst, ale wnosić wartość dodaną: a więc uzupełniać i pokazywać szersze plany, otwierać oczy, dopowiadać to czego autor tekstu nie powiedział. Bo fotografia to spojrzenie innej osoby na ten sam temat. Że to jednym słowem Sztuka, w której efekty pracy mógłby być stawiany na piedestał.
Nie wątpię, że istnieją chlubne wyjątki: doświadczeni edytorzy z prawdziwego zdarzenia. Ale to gatunek wymierający znacznie szybciej niż fotoreporterzy.
Dlaczego tak jest? Może jedną z przyczyn jest to, że edycja w polskiej prasie nigdy i nigdzie nie była solidnie nagradzana, a więc nie była publicznie doceniona jako osobna i kompleksowa dziedzina? Może dlatego w powszechnym mniemaniu edycja to żadna filozofia, po prostu wklejanie obrazków w tekst i pamiętanie o podpisaniu zdjęcia nazwiskiem autora.
O tym jaka jest wartość edycji przekonuje się każdy fotograf wysyłając własne fotoreportaże na konkurs.
Super, że jest konkurs Grand Front, ale dotyczy okładek i jest wyabstrahowany od edycji, fotografii i treści prasowej. Wiadomo – okładka jest jak opakowanie. Jak będzie dobra, lepiej się sprzeda. Ale co z środkiem?
Nie wiem jak uzdrowić sytuację, ale wiem jak wnieść trochę światła do tej ciemni. Byłoby dobrze, gdyby w polskich konkursach prasowych (np. w Grand Press Photo) było miejsce dla edycji, jako równorzędnego do fotografii działu biorącego udział w procesie wydawniczym. Bo warto głośno powiedzieć, że edycja jest dziedziną sztuki. Konkursy są odbiciem kondycji fotografii. Ich wyniki pokazują i promują dobre wzorce i trendy, edukują, ale także prowokują dyskusję. I co równie ważne: zmuszają redakcje i autorów do większego wysiłku twórczego. Bo i redakcje i autorzy chcą mieć materiał, który będą mogli wysłać na konkurs. Ergo: stymulują rozwój. Warto spróbować. Żebyśmy oglądali lepszą prasę i aby fotoreporterzy nie musieli sobie składać życzeń w stylu "oby twoje zdjęcia trafiły w fachowe ręce".
Aby myśleć o jakiejkolwiek poprawie sytuacji należy przede wszystkim odpowiedzieć na pytanie: Dlaczego nie widać różnicy? Dlaczego wydawcy, redaktorowi i czytelnikowi jest wszystko jedno, na co patrzy? Dlaczego jakość zdjęć nie jest ważna i dlaczego odbiorca nie jest krytyczny wobec tego, co ogląda?
Oczywiście zmienił się sposób patrzenia i dziś żyjemy w innym świecie wizualnym, niż jeszcze 10 lat temu. Inaczej czytamy, patrzymy i przyswajamy obraz. Tylko dlaczego np. francuską prasę codzienną od naszej dzieli coraz większa przepaść?
Pomiędzy naciśnięciem spustu migawki a publikacją zdjęcia jest miejsce na stałą liczbę decyzji. Efekt końcowy oglądany w publikacji zależy od tego kto, oraz w jaki sposób podejmuje te decyzje. Fotoreporter robi zdjęcia, dokonuje preselekcji, opisuje i wysyła zdjęcia do redakcji/agencji. Tam w dziale fotoedycji następuje dalsza praca nad zdjęciami: sprawdzenie opisu, korekta techniczna, ułożenie zdjęć w sety, eliminacja powtórzeń itp. Tak wstępnie wyedytowany temat trafia do edytora, który przygotowuje materiał do konkretnej publikacji. Następnie materiał ląduje na biurku dyrektora artystycznego, a po ostatecznej akceptacji przez redaktora prowadzącego trafia do publikacji (czasem zdjęcia są jeszcze konsultowane z autorem tekstu). Tak było kiedyś.
Dziś zdjęcie – oczywiście cyfrowe – z aparatu trafia przez łącza bezprzewodowe bezpośrednio do bazy zdjęć w redakcji/agencji, skąd dziennikarz lub redaktor sam "wkłada" zdjęcia w tekst. I publikacja gotowa. Liczy się czas. Ten skok cyfrowy i skrócenie czasu powinien nieść same korzyści, ale niestety w tym wyścigu zupełnie zniknęła edycja. Mam wrażenie, że ludzie zajmujący się nią nie bardzo wiedzą, o co chodzi: że edycja to przede wszystkim sztuka łączenia obrazu z tekstem. I że wbrew pozorom to trudna i odpowiedzialna praca, od której zależy końcowy efekt – siła oddziaływania całego materiału. Że wybrane zdjęcie ma być nie tylko dobre (nie mylić z ”ma się podobać”) i ma nie tylko ilustrować tekst, ale wnosić wartość dodaną: a więc uzupełniać i pokazywać szersze plany, otwierać oczy, dopowiadać to czego autor tekstu nie powiedział. Bo fotografia to spojrzenie innej osoby na ten sam temat. Że to jednym słowem Sztuka, w której efekty pracy mógłby być stawiany na piedestał.
Nie wątpię, że istnieją chlubne wyjątki: doświadczeni edytorzy z prawdziwego zdarzenia. Ale to gatunek wymierający znacznie szybciej niż fotoreporterzy.
Dlaczego tak jest? Może jedną z przyczyn jest to, że edycja w polskiej prasie nigdy i nigdzie nie była solidnie nagradzana, a więc nie była publicznie doceniona jako osobna i kompleksowa dziedzina? Może dlatego w powszechnym mniemaniu edycja to żadna filozofia, po prostu wklejanie obrazków w tekst i pamiętanie o podpisaniu zdjęcia nazwiskiem autora.
O tym jaka jest wartość edycji przekonuje się każdy fotograf wysyłając własne fotoreportaże na konkurs.
Super, że jest konkurs Grand Front, ale dotyczy okładek i jest wyabstrahowany od edycji, fotografii i treści prasowej. Wiadomo – okładka jest jak opakowanie. Jak będzie dobra, lepiej się sprzeda. Ale co z środkiem?
Nie wiem jak uzdrowić sytuację, ale wiem jak wnieść trochę światła do tej ciemni. Byłoby dobrze, gdyby w polskich konkursach prasowych (np. w Grand Press Photo) było miejsce dla edycji, jako równorzędnego do fotografii działu biorącego udział w procesie wydawniczym. Bo warto głośno powiedzieć, że edycja jest dziedziną sztuki. Konkursy są odbiciem kondycji fotografii. Ich wyniki pokazują i promują dobre wzorce i trendy, edukują, ale także prowokują dyskusję. I co równie ważne: zmuszają redakcje i autorów do większego wysiłku twórczego. Bo i redakcje i autorzy chcą mieć materiał, który będą mogli wysłać na konkurs. Ergo: stymulują rozwój. Warto spróbować. Żebyśmy oglądali lepszą prasę i aby fotoreporterzy nie musieli sobie składać życzeń w stylu "oby twoje zdjęcia trafiły w fachowe ręce".
(23.01.2012)
* Jeśli znajdziesz błąd, zaznacz go i wciśnij Ctrl + Enter